Zbyt prawdziwe, żeby piękne
Dopisano kolejny rozdział teutońskiej mitologii osnutej wokół postaci Fausta i Małgorzaty. Autorką zbioru niemal pięćdziesięciu wierszy jest Teresa Rudowicz, a tytuł w pierwszym skojarzeniu przywodzi na myśl prace księdza Klimuszki lub ludowych znachorów: Korzeń werbeny.
Czytanie tych wierszy daje specyficzną przyjemność „po znajomości”, są (zwłaszcza w pierwszej części) stylistycznie i nastrojowo tak zbliżone do Fausta i innych tomów Leszka Żulińskiego, że lektura jest powrotem w świat znany. Oczywiście znajdują się indywidualne rysy, ale chyba nie tylko odczucie czytelnika kojarzy ze sobą te dwa zbiory. Korzeń werbeny jest świadomie zależny w pierwszej kolejności od tomów Ja Faust, Chandry czy Totamea, w drugiej – od poezji romantycznej. Jako samoistny byt już traci, nie są to wiersze tej jakości, co w poprzedniej książce Teresy Rudowicz. Podobno jest taka rzeka to debiut gotów do zestawienia z najlepszymi debiutami zeszłego roku i nie wymaga żadnego wsparcia. Korzeń werbeny działa jedynie w komplecie z opisanymi źródłami inspiracji – i wtedy działa dobrze.
Książka nie ma niestety redaktora, jest też stosunkowo oszczędnie wydana na tle wcześniejszych pozycji wydawnictwa, co nie znaczy, że jest to złe wydanie. Trochę kruszy się w rękach, ale paradoksalnie to uproszczenie wyszło na korzyść, wiersze są lepiej wyeksponowane, nadmiar grafik nie rozprasza czytelnika. Zbiór składa się z trzech części. Są to cykle: pierwszy – 24 wiersze, których tytuły są godzinami doby. Drugi – 12 wierszy – miesięcy. Trzeci to 11 wierszy – kamieni szlachetnych oraz kończący epilog. W drugim cyklu autorka uwalnia się od kopiowania konwencji Żulińskiego na tyle, że widać ją samą dość wyraźnie. Przechodzi od filozoficznych stylizacji (na wzór swojego inspiratora) przez ciąg interesujących erotyków, do tonów bliższych debiutanckiej książce, w części trzeciej. Mimo wszystko – niezależnie od tematu i kierunku mam powracające wrażenie, że czytam Żulińskiego. Może to zbyt intensywny wpływ, a może szczególnie udana stylizacja. Im dalej w wiersze, tym więcej poezji, tym ciekawiej i barwniej. Choć gdybym miał wybierać, znajdowałbym centrum energetyczne w środkowym segmencie z erotykami.
Pojawiają się środki i rekwizyty znane i używane nie od dziś – tango w Buenos Aires, „zdławiony krzyk”, Beethoven, ronda, fugi, Królowa Śniegu, olejek sandałowy, flamenco, „muzyka wszechświata”. Stawisko, jeśli dobrze liczę, pojawia się trzykrotnie. Materiały tak bardzo wypróbowane, że aż przez to ryzykowne, lgnące do banału. Cały tomik jest jednak, pomimo tych powszechników, bardzo osobisty, można powiedzieć – intymny. Nie oznacza to indywidualnego języka, który był wyraźny w poprzedniej książce. Oznacza to bardzo prywatną tematykę. Możliwe, że autorka, mając za sobą świetny debiut i dowodząc w nim, że potrafi być oryginalna, pozwoliła sobie ulokować kolejną książkę w zupełnie innym nurcie. Poza autonomiczną sferą literatury, w historii ludzkiej, a nie historii poezji. Może bliżej Korzeniowi werbeny do dzienników pisanych poetyckim językiem, do dokumentu życia niż do wierszy, które mają wnieść nową wartość. Zresztą już sama, przypuszczalnie całkowicie świadoma, zależność od Ja Faust wyklucza znaczniejszy udział własnej inwencji, a skazuje na konwencję.
Czym jest werbena? Rośliną. Ze stronie „blog.wywar.pl” dowiedziałem się, że stosuje się ją medycznie w przeziębieniach, na trawienie i uspokojenie, a także na pobudzenie laktacji. Jednak według innych źródeł ma znaczenie mitologiczne i szamańskie. Udziela bowiem natchnienia poetom i jest afrodyzjakiem. Przypuszczalnie to ostatnie „wcielenie” werbeny jest kluczowe w omawianych wierszach. Na teutońskiej, neopogańsko – alchemicznej legendzie osnuty jest główny wątek tomu. „Szczęśliwa miłość zawsze trąci kiczem” – takim mottem (własnego autorstwa, z wiersza pażdziernik [literówka!]) wprowadza czytelnika do swojego tomiku Teresa Rudowicz. Autoironia, ale też wyraźna świadomość efektu dzieła i odcięcie od głównego nurtu twórczego poetki, która, jak można było sądzić po debiucie, nie jest szczególnie zainteresowana ani kiczem, ani konwencjonalną poezją miłosną. Mały skok w bok, igranie z mumią, jaką jest romantyczna poezja o kochaniu. Już nie tylko ryzyko z wypowiedzenia „jest dobrze i napiszę o tym wiersz”, ale ryzyko opisania tego ryzyka.
Trudno zakwestionować pogląd, że wiersze Teresy Rudowicz mówią o bardzo ważnych rzeczach i że wnikliwie sięgają ich nomen-omen – korzeni. Trudno też nie zgodzić się z wnioskiem, że użyta jest bardzo złożona, świadoma i erudycyjna symbolika, pozwalająca brnąć w kolejne skojarzenia i powiązania wynikające ze znaczeń kamieni szlachetnych czy odcinków czasu. Pytanie czy to już gwarantuje dobrą poezję. Nie gwarantuje. Książki naukowe sięgają często równie głęboko, a wiele znakomitych wierszy nie ma w sobie nic z penetracji pokładów historii kultury. Są to środki i tematy jak każde inne, nie zastąpią i nie wystarczą – jeśli funkcjonują samodzielnie. Same z siebie nie uczynią wiersza dobrym.
Istnieje znana przypowieść o ślepym żebraku, który dzięki tabliczce z napisem o wiośnie przekonał ludzi do większych datków. Ten napis jest jedną z najkrótszych definicji poezji. Warto może przypomnieć, że ślepota żebraka nie jest ślepotą z ewangelicznej przypowieści, nie jest ślepotą homerycką i nie jest ślepotą gdańskiego zegarmistrza. Jest zwykłą nie-symbolizującą ślepotą. Wiosna z tego przysłowia też nie jest (parafrazując Lechonia) Polską, nie jest Wiosną Ludów i przedwiośniem Żeromskiego, jest zwyczajnie – poruszającą porą roku. Mówię o tym dlatego, że historia z żebrakiem i poezją jest jedną z ulubionych przypowieści Leszka Żulińskiego, którego styl poetycki silnie się odcisnął na stylu autorki Korzenia Werbeny. Być może brakuje mi właśnie tej pierwszej warstwy, która decyduje o nośności lektury zanim napotkam rzeczy „ważne” i „symboliczne”. Jeśli pominąć wielopoziomowe zakodowanie wierszy, zostaje w nich niewiele z tej oryginalnej osobowości poetyckiej, z jakiej znamy Teresę Rudowicz po lekturze jej debiutu.
Leszek Żuliński jest inspiratorem wielu kobiecych wierszy, a nawet całych tomików. Zwłaszcza Ja Faust doczekał się szerokiej i barwnej korespondencji. Wielkiej poezji wśród tych dzieł znalazłem niedużo. Tomik Teresy Rudowicz zdecydowanie wyróżnia się pozytywnie w konwencji. I właśnie w konwencji wypada go czytać, to jedyny sposób, żeby wytrzymał zderzenie z czytelnikiem.