Kula
– Nie wpuszczaj do domu wariatki. Nie żeń się z nią – ostrzegali. Nie słuchał. Uwiodły go jej oczy – bezmierny smutek, który nie znikał nigdy, nawet kiedy się śmiała. A może to dziwne imię – Rachela…
Kostek był kowalem z dziada pradziada. Nad wejściem do kuźni dumnie prezentował się szyld z napisem – rok założenia 1880 – a okucia, balustrady, poręcze z pięknymi roślinnymi motywami zdobiły balkony i klatki schodowe najbardziej okazałych kamienic w mieście.
Żył dostatnio i spokojnie. Doskwierała mu tylko samotność. W długie, zimowe wieczory, kiedy siedział przy kominku i wpatrywał się w ogień, wydawało mu się, że widzi twarz kobiety. Uśmiechała się do niego.
Kobiet, które chętnie zajęłyby miejsce u boku Kostka było dużo, ale on czekał. Na kogo? Tego jeszcze sam nie wiedział, ale był pewny, że kiedy ją spotka rozpozna od razu.
Niewiadomo skąd przyszła. W miasteczku pojawiła się nagle. Niepokojąco piękna, tajemnicza, od razu zwróciła na siebie uwagę, od razu też dostrzegła zachwyt w oczach mężczyzn i nienawistne spojrzenia ich żon.
Rachela wyróżniała się od dziecka. Wszystkim: imieniem, wyglądem, ubiorem. Nosiła długie suknie w kolorze ziemi i wielkie, drewniane ozdoby. Proste, krótko obcięte włosy odsłaniały twarz, drobną, dziewczęcą o wielkich czarnych oczach. Ludzie bali się oczu Racheli, uciekali wzrokiem. Były uważne, przenikliwe i bardzo smutne, jakby na ich dnie skrywała się tajemnica albo szaleństwo. Może to z ich powodu zmieniała miejsca zamieszkania i wszędzie była obca, niepotrzebna, niechciana. Do miasteczka nad Wartą przyjechała z lękiem. Bała się ludzi, dlatego zwykle atakowała pierwsza. Bystra, inteligentna i sprytna, umiała szybko rozpoznać słabe punkty przeciwnika, a potem trafić precyzyjnie, tak żeby bolało. Długo.
Kostek zobaczył Rachelę, kiedy kupowała kwiaty, naręcze żółtych tulipanów. Patrzył urzeczony na jej profil, długą szyję, smukłe ramiona, piękne dłonie. Ona nie może być z tego świata – pomyślał – albo mnie wcale tu nie ma. Uszczypnął się. Poczuł ból. A więc to dzieje się naprawdę. Jestem i ona jest: realna, dotykalna, prawdziwa.
Mówią, że przypadek nie istnieje, że przyszłe wydarzenia zapisane są w przeszłości, że wystarczy patrzeć uważnie, czytać. Kostek wiedział o istnieniu Racheli na długo wcześniej zanim pojawiła się w miasteczku. Widział ją w snach, w iskrach sypiących się spod kowalskiego młota, w ogniu.
Tego dnia też nie przypadkiem Rachela zjawiła się w kuźni z pytaniem o konkretną usługę. Chciała, by zrobił dla niej trójnóg. Piękny, kuty trójnóg z liśćmi winorośli, na którym miała stanąć szklana kula.
Jestem czarownicą – powiedziała – to mój podstawowy atrybut. Musi mieć piękną oprawę. Jeśli się postarasz, zjem z tobą kolację. Bardzo tego chcesz, prawda? – Szepnęła mu wprost do ucha. Kostek stał jak sparaliżowany. – Proszę przyjść za tydzień, bąknął, zobaczę, co da się zrobić.
Patrzył za nią dopóki nie zniknęła mu z oczu. Będzie moja – szeptał – musi być moja!
Trójnóg prezentował się okazale. Miał nogi oplecione dzikim winem. Liście, jakby zwarzone pierwszym mrozem, nadawały mu szczególnego wyglądu. Kowal był zadowolony ze swojej pracy. Teraz w odświętnym ubraniu czekał na Rachelę. Przyszła, kiedy już tracił nadzieję, że się pojawi. Było późno. Normalnie o tej porze zakład był zamknięty. Wiedziała, że będzie czekał. Trójnóg spodobał się jej. Mężczyzna widział płonące oczy i zachwyt na twarzy. Z dużej płóciennej torby wyjęła szklaną kulę i położyła na trójnogu. Pasowała idealnie.
– Podejdź bliżej, szepnęła, spójrz! Kostek podszedł z obawą. W szklanej kuli zobaczył twarz starca, wykrzywioną bólem, zniszczoną. Kto to jest? – zapytał. Ty – Rachela zaśmiała się głośno. Jeszcze długo po jej odejściu ten śmiech dźwięczał mu w uszach.
Od tamtego wieczoru w kuźni Kostek zaczął spotykać się z Rachelą. W końcu zamieszkali razem, a wiosną planowali ślub. To znaczy, Kostek planował. Chodził jak w transie, nie jadł, niewiele sypiał, pracował za trzech. Mieszkanie urządził sam. Rachela nie miała żadnych życzeń, potrzeb ani oczekiwań. Poza jednym – trójnóg miał stać w sypialni. Mężczyzna czuł się dziwnie ze szklaną kulą obok łóżka, chciał przenieść ją w inne miejsce, ale Rachela nie chciała o tym słyszeć. Próbował nalegać, ale wtedy zamykała mu usta pocałunkiem i oddawała się tak, że zapominał o bożym świecie. Dla tych chwil był gotów zaprzedać duszę diabłu. Przy Racheli czuł się wirtuozem, który gra muzykę wszechświata – idealną, skończoną.
Nadszedł dzień ślubu. Panna młoda, ubrana w prostą lnianą suknię w wielkie żółte tulipany, rzemienne sandały na nogach i dużą płócienną torbę przewieszoną przez ramię, wyglądała jakby wybierała się w drogę. Kostek zdziwił się, ale nic nie powiedział. Pod pretekstem załatwienia bardzo ważnej sprawy, pojechała do miasta. Miała wrócić za chwilę.
Nie wróciła. Ani tego dnia, ani następnego. Policji nie udało się trafić na żaden ślad. Do zapisków i rzeczy osobistych Racheli nikt nigdy nie zaglądał. Sprawa szybko przestała zajmować kogokolwiek. Przyszła niewiadomo skąd to i odeszła w nieznane – orzekli sąsiedzi.
Kostek poruszył niebo i ziemię. Nic więcej zrobić nie mógł. Schudł, zszarzał. Nie pracował i prawie nie wychodził z domu. Kiedyś przypadkiem spojrzał w lustro. Przeraził się twarzy, którą zobaczył. Znał ją. Gdzieś już widział tę twarz… Kula! To ta cholerna kula!
Pobiegł na górę. Chciał rzucić nią o ścianę, rozbić na kawałki, ale zawahał się. Może ona wskaże mi, gdzie jest Rachela – pomyślał. Podchodził do trójnogu z lękiem. Czuł jakiś niepokój, bał się tego, co może zobaczyć. Kula mieniła się różnymi kolorami, ale Kostkowi nie pokazał się żaden obraz. Pewnie tylko jej była posłuszna – mówił sam do siebie. Pokaż mi cokolwiek i niech to się wreszcie skończy! – wrzasnął.
Spojrzał jeszcze raz. Wydawało mu się, że widzi dym albo mgłę. Cała kula była mlecznobiała, mętna. Kostek czekał. Czekał cierpliwie. Może z tej bieli coś się wyłoni. Może ją zobaczę, odnajdę – myśli kłębiły mu się w głowie, przelatywały jedna po drugiej, szybkie jak smagnięcie bata. Tego dnia nie zobaczył już nic więcej. Nie jesteś gotowy – mówił mu jakiś wewnętrzny głos. Jeszcze nie.
Kostek z tygodnia na tydzień coraz bardziej kurczył się, malał.
W każdym widział wroga i każdego obwiniał o zniknięcie Racheli. Ludzie odsunęli się od niego. Nie zależało mu na nich. Nie potrzebował nikogo. Całymi godzinami wpatrywał się w szklaną kulę.
Tego dnia jak zwykle siedział przed trójnogiem i patrzył w mieniące się różnymi kolorami szkło. Nagle tło zrobiło się jednolite i zaczął wyłaniać się obraz. Kostek zobaczył alejkę w parku i siedzącego na ławce mężczyznę. Obok przechodziła młoda kobieta w długiej lnianej sukni z naręczem żółtych tulipanów. Mężczyzna uśmiechnął się do niej, a ona wsunęła mu jeden kwiat w klapę marynarki. Kowal nie rozumiał tego, co widzi. Owszem, rozpoznał siebie w mężczyźnie siedzącym na ławce w parku, rozpoznał Rachelę w kobiecie z kwiatami, ale taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. A może ja już kiedyś byłem i ona była. A może tam właśnie jesteśmy naprawdę – Kostek mówił sam do siebie – może Racheli nigdy tu nie było. Może i ja nie istnieję…
Obraz powoli rozmywał się, znikał i za chwilę kula, jak co dzień, mieniła się różnymi kolorami.
Tej nocy nie zmrużył oka. Wpatrywał się w szkło z nadzieją, że może zobaczy coś jeszcze, coś, co da mu jakiś punkt zaczepienia, wskazówkę, ale kula pozostała niezmieniona.
Pewnego dnia listonosz przyniósł list. Koperta była zaadresowana do Kostka, ale adresu nadawcy nie było. W środku znalazł kartkę z tulipanami. Na kartce widniało tylko jedno słowo – timszel. Nic więcej. Kostek nie rozumiał znaczenia słowa, ale w tej chwili nie było ono ważne. To może być jakiś trop – pomyślał. Spojrzał na pieczęć na kopercie. Warszawa! Rachela jest w Warszawie!
VII.
Był piękny, letni dzień. Kostek spacerował po parku z Łazienkach, szukał miejsca, które widział w kuli. Rozpoznał od razu alejkęi ławkę pod rozłożystym dębem. Usiadł. Serce biło mu jak oszalałe, a w głowie tłukła się jedna myśl – Przyjdzie czy nie przyjdzie?
Nie wie ile godzin siedział. Obok przechodzili ludzie, czasem ktoś przysiadł się na chwilkę, zagadnął. Nie wie, kto zostawił na ławce książkę. Czy mężczyzna w koszuli w kratkę, czy kobieta w szarej sukni. Z książki wystawała zakładka. Kostek otworzył i przeczytał: Popatrz no na tę kulę ze smoły, która cieknie przez okienko między dwoma zrośniętymi drzewami, rozciągając się i rosnąc. Za drzewami jest polanka i tam właśnie smoła duma, projektując swoje pojawienie się w formie kuli, w formie kulołap, w formie smołosierściołap, zgodnie ze słownikiem – NIEDŹWIEDŹ. Teraz smołokula wyłazi wilgotna i miękka, strząsając z siebie mrówki niezliczone i okrągłe, zrzuca je w śladach szeregujących się harmonijnie, w miarę jak się posuwa. Czyli: smoła stawia niedźwiedziołapę na sosnowe igły, rysuje gładką ziemię, potem unosi smołołapę i pozostaje ślad, poszarpany pantofel i rodzące się mrowisko wielorakie i okrągłe, pachnące smołą. W ten sposób po każdej stronie drogi idzie twórca symetrycznych królestw, forma sierściołapia, tworząc dla okrągłych mrówek konstrukcje, które wilgotnie drgają. Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedźwiedź wznosi twarz wędrowną i dziecinną do gongu z miodu, którego nadaremnie pragnie. Smoła zabiera się do gwałtownego wąchania, kula rośnie wraz z rosnącym dniem, sierściołapy tylko smoła, sierściołaposmoła, która wyrykuje prośbę i czyha na odpowiedź, u góry głęboki rezonans gongu, niebieski miód na językopysku, w radości sierściołapiej.
Słowa wydawały mu się bełkotem, nie rozumiał, co czyta. Julio Cortazar – to nazwisko też nic mu nie mówiło. Zapadał zmierzch, Kostek postanowił wracać, zabrał ze sobą książkę i odszedł.
Przez kilka kolejnych tygodni czytał dziwną opowieść. Udało mu się również rozszyfrować napis na kartce. Timszel w języku hebrajskim znaczyło „możesz”. Możesz, a więc masz wybór, decydujesz, ustalasz. Kostek nie bardzo rozumiał, co nadawca kartki chciał mu powiedzieć, ale czekał cierpliwie. Czuł, że odpowiedź jest blisko, słyszał u góry głęboki rezonans gongu. Jakby zapowiedź ostatniego aktu.
Tego wieczoru Kostek był niespokojny. Nie umiał powiedzieć, dlaczego, ale coś wytrącało go z równowagi, nie pozwalało zebrać myśli. Wreszcie wschodzi słońce i miękki niedźwiedź wznosi twarz wędrowną i dziecinną do gongu z miodu, którego nadaremnie pragnie – powtarzał bezmyślnie to jedno zdanie. Szklana kula też wyglądała inaczej, mieniła się jak zwykle, ale kolory były inne. Kostek podszedł do trójnogu i zamarł – w kuli płonął ogień. Wpatrywał się w płomienie aż zobaczył twarz, jak kiedyś przed laty. Teraz już wiedział czyja to twarz.
Timszel – wyszeptał – a więc to chciałaś mi powiedzieć. Muszę wybrać. Teraz, zaraz. Dotknął kuli. Poczuł ciepło, poczuł, że wreszcie wschodzi słońce, a on, Kostek, oddala się. On, twórca symetrycznych królestw, miękki niedźwiedź, przechodzi przez smolistą maź do zaginionych miast, podziemnych rzek, polany. Przed nim biegnie dziewczyna w sukni w żółte tulipany i rzemiennych sandałach na nogach. Kostek też zaczyna biec. Dogania dziewczynę i bierze ją za rękę. Wtedy oboje unoszą się w górę, szybują, dopóki nie znikną w gęstej mgle.
Nikt nie wiedział skąd przyszli. Młody kowal z dziada pradziada, szukał pracy. Spodobało mu się tutaj, a kuźnia z wieloletnią tradycją oferowała godziwy zarobek. Jego żona, niepokojąco piękna, tajemnicza, od razu zwróciła na siebie uwagę, od razu też dostrzegła zachwyt w oczach mężczyzn i nienawistne spojrzenia ich żon.
Starzy w miasteczku patrzyli podejrzliwie na tę parę. Tych dwoje wzbudzało niepokój, szczególnie ona – miała takie smutne oczy i jeszcze to dziwne imię Rachela…
opowiadanie ukazał się w kwartalniku eleWator nr 7 (1/2014)
Piękne! Dziękuję!