Leszek Żuliński o twórczości Rudowicz (2)

Pamięć, sumienie, nadzieja

 

         Aneta Kolańczyk vel Teresa Rudowicz… Aneta to pierwsze imię poetki, a jej nazwisko „po mężu”, Teresa to jej drugie imię, a Rudowicz – nazwisko panieńskie. Taki „dualizm”, może i sensowny, by oddzielić rzeczywistość od sztuki. Choć w tym przypadku tego się zrobić nie da. Życie i literatura tańczą tu poloneza w jednej, nierozerwalnej i skazanej na siebie parze. Ale umówmy się, że w tym tekście będziemy mówić o Teresie Rudowicz.

Oto skrótowy biogram poetki: …kaliszanka od pokoleń, autorka książek, artykułów, audycji radiowych, wystaw dotyczących literatury i literatów Wielkopolski. Wielokrotnie wyróżniona Nagrodą Prezydenta Miasta Kalisza w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania kultury i dziedzictwa narodowego. Wydała trzy tomiki wierszy. Współtworzy, jako autorka tekstów, zespół Rozmark Cafe. Członkini zarządu Stowarzyszenia Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Strona autorska: http://rudowicz.poezja-art.eu/ Ponadto poetka ma w sobie pasję społeczną. Sprowadzała się ona nie tylko do wymyślania i organizowania rozmaitych wydarzeń literackich; dość powiedzieć, że np. ósmy rok z rzędu współtworzyła kaliską aukcję dla WOŚP Jurka Owsiaka. Najciekawsze jest jednak to, że wraz ze swą przyjaciółką, Izabelą Fietkiewicz-Paszek, reanimowała Kalisz jako „miasto literackie”. Zaczęło się to na dobre w roku 2011 od Ogólnopolskiej Konferencji o Ekfrazie w podkaliskim zamku w Gołuchowie. A w roku 2012 ruszył Ogólnopolski Festiwal Poetycki im. Wandy Karczewskiej – impreza po prostu wspaniała, robiona z pomysłem i rozmachem. Poza tym na spotkania autorskie zaczęli przyjeżdżać nad Prosnę autorzy z różnych stron, w tym takiej klasy, jak np. Hanna Krall czy Wiesław Myśliwski. Kalisz literacki dziś jest jednym z najciekawszych eventów kulturalnych, jakie ostatnio się pojawiły.

Ten biogram budował się od lat. Jak widać, Teresa Rudowicz w życiu kulturalnym była aktywna jeszcze zanim pokazała nam swoje wiersze. A te zaczęła pisać w wieku szkolnym. Jej pierwszy tomik, a w zasadzie arkusz poetycki, ukazał się w roku 2011. Była to jedna z pierwszych publikacji Zaułka Poetyckiego „Pomyłka” – oficyny szczecińskiej, której zawdzięczamy nie tylko solidny poziom, ale i nowy image książki poetyckiej.

A zaczęło się wszystko w roku 2003 od książki Wieczna narzeczona. Literackie wędrówki po Wielkopolsce. Książka ta była poniekąd plonem audycji radiowych Teresy, wykraczała poza granice jej miasta i okazała się kompetentnym materiałem ważnego literackiego regionu, jego tradycji i dorobku. W niej sylwetki od Stanisława Staszica, poprzez m.in. Niemcewicza, Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Lechonia, Iwaszkiewicza – aż po Grochowiaka. No, kto wiedział, że ci pisarze mają cząstkę Wielkopolski w swojej twórczej biografii?

Tak to się właśnie na dobre zaczęło…

         A co było wcześniej? Codzienna, do dziś kontynuowana praca nauczycielki-polonistki w szkole i rozwijająca się „pasja regionalna”. Rudowicz od wielu pokoleń jest związana z Kaliszem, a Kalisz – jeśli ktoś nie wie, to informuję – ma swoją arcyciekawą historię, także literacką. Nazwiska Adama Asnyka, Marii Dąbrowskiej, Marii Konopnickiej, Stefana Otwinowskiego są związane z tym miastem. Są i inne (np. Wojciecha Bąka) – jeśli na ten region Wielkopolski spojrzeć szerzej.

            Rudowicz sama o sobie napisała: Mieszkam w Kaliszu, mieście moich przodków, które przez lata kształtowali Żydzi i Rosjanie. Może z tego powodu stoję między światami i z takim samym zachwytem chłonę judaizm i prawosławie. Może z tego powodu również mentalnie czuję się dziewiętnastowieczna. Nie pasuję do dzisiaj, więc chętniej patrzę za siebie i tam szukam swojego miejsca. Poezja zaskoczyła mnie po czterdziestce. Przyszła niespodziewanie i została.

Ano właśnie… Bohaterka tego szkicu mogła pozostać „regionalistką” i historykiem literatury (kim jest zresztą do dzisiaj), ale obudziła ją muza Euterpe. Pierwszą prezentacją był arkusz poetycki Oni. Wiersze z pamięci – jedna z pierwszych publikacji Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”.

Ten arkusz zawiera piętnaście wierszy i – rzekłbym – piętnaście ton wzruszenia. Otwiera go wiersz pt. kompozycja 84/28. Wiersz jest dedykowany innej Teresie Rudowicz – plastyczce krakowskiej, a ten „cyfrowy” tytuł odnosi się do tytułu jednego z kolaży artystki. Cytuję w całości: zaczęłam się niedawno / z liczby podobno szczęśliwej / będę jak matka pomyślałam najpierw / o tobie nie wiedziałam nic // czym jest sumienie i co światu po nim / kiedy rdza jak ciepły koc okrywa naboje / blizny, sprzączkę przy pasku do pończoch // może nosiła go Hilla może biegła na spotkanie / może zdążyła zanim bomby spadły na Warszawę / mały chłopiec dorósł do epizodu powstańca // pamięć – Tereso – pamięć jest towarzyszem / z którego zlepiłam nas od nowa / taki prywatny asamblaż // myślisz że przypadkiem / na użytek wierszy / ubrałam się w twoją tożsamość.

Ten wiersz jest dla mnie symptomatycznym zwiastunem. Jest w nim piołunowy opar Historii, z którego Rudowicz ani nie może ani nie chce się otrząsnąć. Jest w nim szczególnie mocno przeżywany los Żydów. Jest inwokacja do sumienia i pamięci. Jest Teresa-Niobe, która opłakuje świat zagłady. Jest współprzeżywanie nieludzkich dramatów ludzi. Te przesłania pojawiają się w wielu wierszach Teresy. Etyka i historiozofia mają osobny rozdział w jej pisaniu.

Bogdan Zdanowicz pisał, że autorka: Kreując postać „poetki Teresy Rudowicz” tworzy także siebie, z tego, co było, co zostało przeżyte; patrząc w trochę niedzisiejszy sposób, pyta o funkcję sumienia w świecie, nie tylko tym ze wspomnień, ale też dzisiejszym. Wydawać by się mogło, że trauma wojenna, często objawiająca się w snach, odejdzie wraz z pokoleniem, które ten dramat bezpośrednio dotknął. Jednak okazuje się to złudą. „Poetka wcielona” w postać historyczną, wędrująca po prywatnych historiach ludzi, których czyni bohaterami swoich wierszy, doświadcza tego stanu.

Takie wejście do poezji było nietypowe – od razu problematyka ogromnej wagi, sygnalizująca ten rodzaj refleksji i empatii, o jakich „wsobni” debiutanci zazwyczaj nie mają pojęcia. Piętnaście wierszy przerastało dorobek poetycki całego życia niejednego autora.

Ale za właściwy debiut Teresy Rudowicz zapewne uznawany będzie tom, który wyszedł w czerwcu 2012 roku (znowu w Zaułku, jak wszystkie dotychczasowe książki poetyckie tej autorki) i nosi tytuł Podobno jest taka rzeka.

Już w jednym z pierwszych wierszy tego zbioru pada motto z Anny Świrszczyńskiej: siebie samych stworzyć musimy po raz drugi, / z inną duszą i innym ciałem, które – moim zdaniem – jest ważnym kluczem do tej książki. W wiersze wprowadza nas mała dziewczynka, ta sprzed lat, obecna teraz w swoim starszym wcieleniu. Powidoki minionego czasu i to zdziwienie, to ogromne zdziwienie, że kiedyś było się w innej skórze. I alienacja, poszukiwanie tożsamości, znalezienia niepojętej identyfikacji między sobą „kiedyś”, a sobą „teraz”. Sądziłem, że wiersze pójdą w „stronę freudowską”, że będą wiwisekcją tego stanu ducha, kiedy już nie dowierzamy samemu sobie, że mogliśmy kiedykolwiek być dzieckiem, a dzieciństwo jest tylko snem i niezbornym złudzeniem. Ale Rudowicz wybrała inną wersję tego snu, bardziej „reistyczną”. Majaki domu z dawnych lat, miasteczka, nieistniejących uliczek, zapamiętanych, lecz powyrywanych z całości fragmentów różnych zdarzeń i pejzaży, ludzi pokaleczonych przez los, dziwacznych, tragicznych, których zawsze pamiętamy, choć nie wiemy, kim byli i dlaczego właśnie tacy. Gdzieś, kiedyś przeczytałem takie zdanie Teresy: Kocham wszelką inność, najbliżej mi do tych wszystkich Karuś, Kłosek, Kryst spod płota. Oni to wiedzą, czują. Bardzo lgną do mnie wszyscy odmieńcy. I dobrze mi z nimi. Tak!, to tutaj widać.

         A potem coraz mocniej w ten tomik znowu wdziera się historia.

         Rudowicz we wszystkim, co do tej pory napisała, bardzo – przypominam – pielęgnuje swoje poruszenie losem Żydów. Holocaust stał się niemal jej osobistą tragedią, choć przecież urodziła się wiele lat po wojnie. Tutaj znowu wraca do tamtej gehenny i do swojego bólu, śpiewa requiem nad martwym morzem zagłady. Ale to nie są wiersze „zideologizowane”, raczej nostalgiczne, roniące spleen nad minionym światem i jego cierpieniami. To próba udźwignięcia schedy historycznej z całym jej dramatem; współprzeżywanie dramatu, o którym przecież tu, w Polsce, wielu z nas zapomniało.

I jeszcze jedno zdanie ze Świrszczyńskiej: nieistnienie tak bardzo przypomina nieśmiertelność. Zdanie przewrotne i mądre, jakby u Teresy przyświecające owej nieśmiertelności, którą ona sama stwarza tamtym biednym ludziom swoją pamięcią, swoim pisaniem i swoją czułością.

         I tak, wiersz po wierszu, płynie tu czas, odkładają się góry ludzkich kości, wznoszą ruiny wszystkiego, co było ich światem, płynie rzeka lat, w sen przewracają się dawne powidoki i klimaty. Rudowicz pisze: nie wiem co będzie pierwsze / ziemia przed nami czy człowiek za burtą. I ta burta, choć pojawia się tylko raz, jest ważnym słowem w całym cyklu. Bo to jest tomik o wpisanym w los przemijaniu, o zatopionych wyspach i nieustannym gubieniu wszystkiego, czym żyliśmy. Jak małe Atlantydy wyłaniają się z tych wierszy relikty utraconego czasu i Proustowska za nim pogoń.

         W dalszej części mała dziewczynka coraz bardziej gdzieś nam przepada. Ale starzejąca się kobieta w jednym z wierszy mówi, że jest jak szmaciana lalka uszyta z resztek. I kolejne zdanie kluczowe: nieustannie próbuję znaleźć miejsce, z którego wzięłam początek… – tak, myślę, że tu jest sedno i poezji, i ważkiej postawy życiowej tej autorki. Dla niej źródło jest czymś fundamentalnym i wszelka podróż w odwrotną stronę komponuje egzystencjalną filozofię, jaką na co dzień Rudowicz wyznaje. Ona całą sobą przypomina zastygłą Niobe, choć hedonizm dobija się swoich praw. Toteż wiersze o miłości, bo i takie tu znajdziemy, choć czasami pobrzmiewają chandrą kolejnej nieziszczalności – są gorące, namiętne, z tą cudowną, typową dla Teresy mgiełką fatalizmu.

         To bardzo wyrazisty „tomik”, utrzymany w spójnym klimacie, rozwijający się konsekwentnie ze strony na stronę, dorzucający raz po raz nowe nutki. Poetka znalazła też swój język. Nie należy on do żadnej tradycji, nie skłania się ku żadnej ze znanych mi awangard; jego siła bije z dwóch wartości: bardzo poruszającego imaginarium świata i losu oraz ze wspaniałej obrazowości przekazu. Ale gdybym miał tu dwa razy dłuższy tekst napisać o tej książce, to i tak w poincie powiedziałbym, że dałbym wszystko za nastrojowość tych wierszy. Ich powściągliwy liryzm, pod którego skórą aż kipi od czułości. Ten walor jest u Rudowicz wyzbyty taniego emocjonalizmu, on raczej ma korzenie zapuszczone w mądrości życiowej, a siła tak szytego „światopoglądu” potrafi mocno poruszyć.

         Chyba najbardziej wnikliwą recenzję z tego tomiku napisała Anna Łozowska-Patynowska. M.in. znajdziemy w niej takie słowa: Tomik poetycki Teresy Rudowicz jest typową wędrówką tożsamościową. Bohaterka utworów poszukuje zaginionej, uwikłanej w przeciwności, zacienionej i osłoniętej przeszkodami drogi personalnej. Wypatruje jej wszędzie. Centrum prywatnego wszechświata wyodrębnia się w postaci rzeki, strumienia przepływającego przez sam środek duszy podmiotu lirycznego. Podmiot wierszy T. Rudowicz nieustannie podąża w górę rzeki. Czym jest jednak ta rzeka? Czy jest to rzeka efemeryczna, ulotna czy też stała? Ile posiada dopływów, w którym miejscu przebiega linia nurtu, co stanowi jej koryto a co jest już jej brzegiem? Tak, konteksty są tu rozległe. Wcielanie się Teresy w czas przeszły i jej rozgarnianie mgieł teraźniejszych to splot tak wielu doznań i pytań, że uważny czytelnik w tym wszystkim znajduje i swój galimatias. Poruszający siłą rozterek choćby nie było na nie odpowiedzi.

Kolejnym tomikiem był Korzeń werbeny (2013). Nie publikowałem z niego recenzji, ponieważ jestem co nieco w ten tomik wpisany, więc było niezręcznie… W tej próbie „całokształtu” nie mogę go jednak pominąć.

Jolanta Szwarc wyłapała to w swojej recenzji, pisząc: Niewątpliwie Korzeń werbeny zaistniał dzięki książce „Ja, Faust” Leszka Żulińskiego. To ona zainspirowała Teresę Rudowicz do spojrzenia na świat oczami Małgorzat – zarówno tej Goethego, jak i tej Bułhakowa. Zatem mamy do czynienia z młódką jeszcze z warkoczami i dojrzałą kobietą, która zawarła pakt z diabłem, by odzyskać Mistrza. Ja sam nie wiem, dlaczego moje wiersze mogły być inspirujące tę akurat autorkę, faktem jednak jest, że pierwszy rozdział tomiku, zatytułowany Godziny, zwiera 23 utwory nawiązujące do moich „faustów. Jest to jednak cykl całkowicie samodzielny i o osobnej dykcji. Ach, jakiż on rozgrzany, jaki ezoteryczny! Cykl o potrzebie miłości, o marzeniu, o korelacji uczuć, o intuicji, o oczekiwaniu, o zwątpieniu, o niepokoju, o przeczuciach, o tym, co ma być, skoro nadchodzi… Psychologiczny i „estetyczny” majstersztyk namiętności, która oczekuje na spełnienie. Rudowicz po mistrzowsku kreśli „psychologię duszy” oczekującej odzewu ciała. Subtelność jest tak tutaj wymuskana, że zachwyca i pozostawia znaki zapytania o spełnienie. Moje, Twoje, każdego z nas. Wielki Goethe uświadomił nam to wszystko, a Rudowicz pokazała we własnej wiwisekcji poetyckiej.

Potem mamy rozdział pt. Miesiące. Dwanaście wierszy, ale nie dajcie się zwieść ich kalendarzowym tytułom. To znowu wiersze o potrzebie miłości i różnych jej barwach – od wiosennej do zimowej. I znowu pojawiają się Małgorzata oraz Faust, pory roku malują klimaty uczuć i oczekiwań, drobne szczególiki i aury niosą piękny spleen oczekiwania na miłość, która w końcu najważniejsza…

Ostatni rozdział to Kamienie. Chryzopas, turkus, jadeit, fluoryt i inne. Posłuchajcie, jaki piękny jest wiersz pt. diament: mogę cię kochać wielokrotnie wielorako / dodawać nowe wątki do istniejącej już nas osnowy / tak powstaje pamięć o wierszach Meli o Icku z ulicy Widok / sklepie kolonialnym Szmula // tylko w ten sposób możemy ocalić nasz zachwyt sobą / jeszcze świeży choć za kulisami gaśnie światło / a widownia ustępuje miejsca pustce // jutro opowiesz mi o Kolumbach z gwiazdą Dawida / ja tobie o getcie w Witebsku i „podniebnych ludziach” // poszybujemy – „dmuchawce latawce wiatr”.

Rudowicz jest mistrzynią aury. Nie znam jej wiersza, który nie miałby „klimatu”. Jest też, być może, dobrą wiedźmą – ezoteryczność jej obrazów niesie opar pięknej tajemnicy, do której wrót wiecznie, nieustannie pukamy. Tom Korzeń werbeny sadza swoje wiersze okrakiem między marzeniem a tajemnicą, między jawą a snem. W tym jego siła i uroda.

Werbena, jak wiadomo, jest byliną raczej pospolitą. Ale w Internecie czytam: Werbena jest rośliną stosowaną już w starożytności. Celtowie na jej bazie przyrządzali magiczne mikstury i odprawiali obrzędy. W Egipcie nazywana była „łzami Isis”, w chrześcijaństwie „świętym ziołem”, to ponoć jej zielem tamowano rany Chrystusa. W Chinach nazywana „zębem smoka”, ze względu na silne właściwości lecznicze. Moim zdaniem tytuł tego tomiku demaskuje Teresę Rudowicz: ona jest czarownicą. Tancerką ezoterycznych przestrzeni. Właścicielką fluidów podświadomych. I na dodatek zakochaną, tylko – do cholery! – w kim? Może przede wszystkim w urodzie świata i życia, choćby były nie wiem jak paskudne?

         Ostatnim zbiorem wierszy tej poetki są Błędne ognie (2014). Na początek cytat z noty wieńczącej książkę: Książka „Błędne ognie” to wynik wieloletniej fascynacji literaturą, sztuką i podróżami do miejsc ważnych, bo tylko takie dają się zapisać. Tak jak poprzednie tomiki, i ten spaja rozległa kulturowość, historyzm i alegoryczność wierszy Teresy Rudowicz z temperaturą emocjonalną i refleksją egzystencjalną. To wiersze, w których „wymiar osobisty” wtapia się w ogrom czasu i rozległość miejsc – w wieloraką przestrzeń, przez którą wędrowały pokolenia i wędrujemy my wszyscy.

         Wszystko to prawda! No więc wpłynąłem na suchego przestwór oceanu; nurzałem się w zieloność, jak łódka brodziłem… Dlaczego ta parafraza z Sonetów krymskich? Z prostej przyczyny: pierwsza część tomu tonie we wschodnich rubieżach – od Wołynia po Krym i Syberię. Oto tytuły (nie wszystkie, lecz tylko kilka wybranych dla przykładu) tych wierszy: Kamieniec Podolski, Krzemieniec, Drohobycz, Duszanbe, Erywań, Odessa, Samarkanda, Perm…). Są i rubieże wschodnio-północne: Ryga, Sankt Petersburg, Wilno… I są dukty transsyberyjskie (gdzie mniej mitów, a więcej gułagów). Ta „geografia” pławi się w czasie minionym. W świecie, jakiego już nie ma. Te wiersze są podróżą po Atlantydzie. Widzę oczyma duszy ten korab, na którym płynie Teresa i sam chciałbym teraz zamienić się w Adama, który, ze skały Ajudahu patrzy na jej podróż. Opowiem Wam, co widzę…

         Widzę dramat minionego świata. Wielkie pobojowisko Czasu i Historii. Gruzy przeszłości. Dagerotypy istnień, które blakną z każdym pokoleniem i wtapiają się w nieistnienie. Widzę tamte kolory, czuję tamte zapachy. Przenika mnie bladość patyny, prześladuje skarga rozpadu. Szczególnie pochylam się – za Poetką – nad bezgranicznym cmentarzyskiem Żydów, których cienie mówią do nas z tych wierszy. Biorę – jak nigdy dotąd – tę winę także na siebie, bowiem w jakiejś mierze dziedziczę aryjską historię białej rasy, do której wolałbym się nie przyznawać na tym akurat cmentarzysku…

         Zostały głuche echa… W wierszu Odessa ulica Grecka jest bez Greków, a Niemiecka bez Niemców. Rudowicz ma dar widzenia cieni i zmysł archeologa, który odgarnia kurz czasu. Rudowicz jest strażniczką pamięci. Opowiadaczką błędnych ogników dusz i zdarzeń, które wciąż tłuką się między nami, ale już nami ślepymi, już głuchymi, już nie czującymi tej wielkiej góry kości, po której stąpamy. To przesiąknięcie Historią, także historiozofią, także rozpaczą śmierci zadawanej nie przez Śmierć, lecz przez ludzkie piekło, ta nieskończoność mogiły, po jakiej stąpamy, te wądoły losu, czyhające na nas z niekończącym się arsenałem wnyków… – te tonacje tych wierszy najbardziej mnie poruszyły.

         Teresa Rudowicz ma fenomenalne ucho do wmyśliwania się, wtapiania w „rosyjskość”. Ona czuje tamten step i tamtą tundrę, tamte sioła i miasta. Ach, a ile tu wyraźnych tropów kultury rosyjskiej – Czechowa, Dostojewskiego, Pasternaka, Puszkina, Tołstoja… I m.in. wiersz pt. Pustelnia Optyńska: odkąd zrozumiałam, że jest możliwa / chciałam odbyć tę podróż wzorem Dostojewskiego / ujawnić swoje logismos // odnaleźć Zosimę, rozmawiać o moralności bez Boga, / historii, pamięci, miejscach tuż obok / (ale też o Babim Jarze, Ponarach), / nie pytać o narodowość. // jeśli jest prawdą: „żeby być zbawionym, trzeba brać / na siebie odpowiedzialność za grzechy wszystkich”, / zbawiam się co dzień od nowa i co dzień od nowa upadam. // w moim eremie cisza. wieczna kobiecość. las. / miałeś rację, Fiodorze, „ziemia, tylko ona, / ma w sobie coś sakramentalnego.

         Proszę zauważyć, jak pięknie i mądrze Autorka przechodzi od owego „historycznego funeralizmu” ku uniwersaliom. Przecież ten wiersz wyraża jakąś pan-etyczną nadzieję w ład własnego ego z całą ludzkością i przeszłością. Oto kaliber tej poezji, oto rozmiar jej „sakramentalnej” aksjologii. Podróże Teresy Rudowicz na Wschód są co najmniej troską o ład etyczny w naszych rozrachunkach z przeszłością. Są głosem marzenia o humanizacji zdehumanizowanej Historii.

         Ta pierwsza część tomu nosi nazwę Wędruję. Druga część opatrzona jest tytułem Wracam. Tu będziemy przebywać pośród m.in. Caravaggia, da Vinci, Fini, Goi, Muncha, Picassa, Tintoretta, Veronese… Kolejne wiersze niekoniecznie są ekfrazami dosłownymi, raczej inspiracjami, ale – rzekłbym – bardzo kobiecymi. Wędrówka po znanych galeriach, stawanie twarzą w twarz ze słynnymi obrazami… Hm, rzemiosła można się nauczyć, ale artyzm wymaga szaleństwa – pisze w jednym z wierszy Rudowicz. A potem „ukobieca się” z obrazu na obraz, nieustannie konfrontuje się z portretami Mistrzów, wyśpiewuje miłość, młodość, jędrność, cielesność i oskomę ciała, aż w końcu dochodzi do tego, co dostrzegła na obrazie Fridy Kahlo: powoli obumiera we mnie / dziewczynka o smutnych oczach. / zakryj mi twarz, kiedy urodzę martwą. Ten cykl jest niezwykle „rozestetyzowany” i hedonistyczny, aż w końcu dochodzi do cytatu z Sępa-Szarzyńskiego o wojnie, którą toczymy z szatanem, światem i ciałem.

         I część trzecia tomu – Odchodzę. W niej „tylko” czterostronicowy poemat pod takim samym tytułem. Poemat o oddalaniu się, o odchodzeniu miłości. Poemat gęsty, rozgrzany, zrozpaczony, wykrzykujący potrzebę miłości i rezygnację z miłości. Poemat boleśnie erotyczny. Gdzieś tu się „plączą” cytaty z de Sade’a, łącznie z tym: Całe szczęście człowieka polega na wyobraźni. U Rudowicz dochodzi jednak do zderzenia wyobraźni z behaviorem i artefaktem – to tworzy kontekst i kompleks doskonały. Na marginesie: w ogóle w całym tomiku przewija się też jakiś wątek intymny, ale zbyt wiele można mieć domysłów, by próbować go skonkretyzować.

         Zmierzam do końca… Chcę jeszcze jednak podkreślić tę triadę: Wędruję – Wracam – Odchodzę. Jest to droga od wspomnianej Historii do wspomnianego Ego. Koło zaczynające się „przed” i znikające w „po”. Wędrówka od Czasu do siebie, od zbiorowości do samotności, od buntu do rezygnacji…

         Już dalej nie będę wnikał w szczegóły – sam się nimi rozkoszuj, Drogi Czytelniku – w każdym razie muszę jeszcze podkreślić walor fundamentalny tego zbioru: to jego wspomniana kulturowość. Ona jest tutaj na każdej stronie obecna. Ona tu się panoszy. Teresa Rudowicz swój drugi świat ma w Bibliotekach i w Galeriach. Jej podróże są podróżami w głąb siebie. W literaturze umie znajdować rudymenty, symbiozy i kwintesencje, w malarstwie – obrazy samej siebie. W ten sposób język jej EGO lokuje się w doświadczeniu Historii i doznawaniu Sztuki. Ta poetycka opowieść, tyleż ponura, co hedonistyczna, uniwersalizuje się, wykracza z narracji osobistej w narrację poniekąd zbiorową. Jest to opowiadanie życia czułego, rozedrganego, wrażliwego i wielce mądrego. Co nie znaczy, że bezproblemowego. Fatalizm Teresy czułem tu w każdym utworze. Tylko, że smucić się lub płakać też trzeba umieć mądrze. I to jest siła tych wierszy! Wierszy niepokonanych Historią i przepełnionych Miłością.

         A język? Boże mój, jaki on piękny, bogaty a zarazem prosty, obrazowy, choć przecież wymagający od odbiorcy sporego oczytania i wiedzy.

         To jeden z najlepszych zbiorów, jaki czytałem w ostatnich latach.

Anna Maria Musz pisała po lekturze Błędnych ogni: Teresa Rudowicz doskonale odnajduje się w pisaniu historii od nowa. Do każdej odległej przeszłości, mitów, obrazów i dzieł literackich dopisuje własną kontynuację. To twórcze śledzenie śladów połączone z bardzo osobistym ożywianiem dorobku ludzkości – na własny, prywatny użytek. Czy dla podmiotu lirycznego jest to sposób, by ocalić własną historię – właśnie dzięki wplataniu jej w to, co przetrwa, bo wiele znaczy dla ludzkości? A może jest to raczej czysto osobista potrzeba utożsamienia z tym, co zachwyca, porusza i zapada w pamięć.

*

Urodziła nam się niedawno Poetka, która zasługuje na większy rozgłos krytycznoliteracki oraz uwagę czytelniczą. Niestety, ostatnimi czasy odgraża się, że wierszy już pisać nie będzie. Dwie książki prozatorskie (jedna napisana w tandemie z Magdaleną Krytkowską) czekają już dłuższy czas w szufladzie na posłanie ich do wydawców. I ten „bunt publikacyjny” to największe głupstwo, jakie ze strony Teresy Rudowicz nam grozi. Najlepsze, czego jej i nam życzyć: żeby nie dotrzymała słowa!

 Leszek Żuliński

Gazeta Literacka Migotania 2(47) 2015

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>