Leszek Żuliński. Czas za burtą.
Teresa Rudowicz to w postać Kaliszu znana i dla miasta tego wielce zasłużona. Rodowita kaliszanka od pokoleń, zakochana w historii i kulturze, znająca tu nie tylko każdy kamień, ale i biografie wielu zacnych osób, jakie odciskały nad Prosną swe piętno. A byli to nie tylko znani pisarze (m.in. Asnyk, Dąbrowska, Konopnicka), lecz także władycy i obywatele, którzy w tej kilkuwiekowej diasporze kulturowej czynili miasto ciekawszym i szczęśliwszym niż czasy na to pozwalały. Rudowicz jest także zakochana w literaturze swego region, czego dowodem był cykl jej audycji radiowych, jakie nagrywała i książka pt. Wieczna narzeczona. Literackie wędrówki po Wielkopolsce, wydana już w 2003 roku. Piszę „już”, bo Teresa wciąż nie dowierza w swoje talenty i kompetencje twórcze, jakby się wciąż dziwiła, że uchodzi za „człowieka pióra”.
To zdziwienie łatwo zrozumieć. Wiersze pisała od wczesnej młodości, lecz chyba nie wiedziała, „że jest poetką”. Wprawdzie w szczecińskim Zaułku Wydawniczym „Pomyłka” rok temu ukazał się jej arkusz poetycki Oni. Wiersze z pamięci, ale za właściwy debiut zapewne uznawany będzie tom, który wyszedł niedawno, w czerwcu, w tejże oficynie i nosi tytuł Podobno jest taka rzeka.
Już w jednym z pierwszych wierszy tego zbioru pada motto z Anny Świrszczyńskiej: siebie samych stworzyć musimy po raz drugi, / z inną duszą i innym ciałem, które – moim zdaniem – jest ważnym kluczem do tej książki. W wiersze wprowadza nas mała dziewczynka, ta sprzed lat, obecna teraz w swoim starszym wcieleniu. Powidoki minionego czasu i to zdziwienie, to ogromne zdziwienie, że kiedyś było się w innej skórze. I alienacja, poszukiwanie tożsamości, znalezienia niepojętej identyfikacji między sobą „kiedyś”, a sobą „teraz”. Sądziłem, że wiersze pójdą w „stronę freudowską”, że będą wiwisekcją tego stanu ducha, kiedy już nie dowierzamy samemu sobie, że mogliśmy kiedykolwiek być dzieckiem, a dzieciństwo jest tylko snem i niezbornym złudzeniem. Ale Rudowicz wybrała inną wersję tego snu, bardziej „reistyczną”. Majaki domu z dawnych lat, miasteczka, nieistniejących uliczek, zapamiętanych, lecz powyrywanych z całości fragmentów różnych zdarzeń i pejzaży, ludzi pokaleczonych przez los, dziwacznych, tragicznych, których zawsze pamiętamy, choć nie wiemy, kim byli i dlaczego właśnie tacy. Gdzieś, kiedyś przeczytałem takie zdanie Teresy: „Kocham wszelką inność, najbliżej mi do tych wszystkich Karuś, Kłosek, Kryst spod płota. Oni to wiedzą, czują. Bardzo lgną do mnie wszyscy odmieńcy. I dobrze mi z nimi”. Tak – to tutaj widać.
A potem coraz mocniej w ten tomik wdziera się historia.
Rudowicz we wszystkim, co do tej pory napisała, bardzo pielęgnuje swe poruszenie losem Żydów. Holocaust stał się niemal jej osobistą tragedią, choć przecież urodziła się wiele lat po wojnie. Tutaj znowu wraca do tamtej gehenny i do swojego bólu, śpiewa requiem nad martwym morzem zagłady. Ale to nie są wiersze „zideologizowane”, raczej nostalgiczne, roniące spleen nad minionym światem i jego cierpieniami. I jeszcze jedno zdanie ze Świrszczyńskiej: nieistnienie tak bardzo przypomina nieśmiertelność. Zdanie przewrotne i mądre, jakby u Teresy przyświecające owej nieśmiertelności, którą ona sama stwarza tamtym biednym ludziom swoją pamięcią, swoim pisaniem i swoją czułością.
I tak, wiersz po wierszu, płynie tu czas, odkładają się góry ludzkich kości, wznoszą ruiny wszystkiego, co było ich światem, płynie rzeka lat, w sen przewracają się dawne powidoki i klimaty. Rudowicz pisze: nie wiem co będzie pierwsze / ziemia przed nami czy człowiek za burtą. I ta burta, choć pojawia się tylko raz, jest ważnym słowem w całym cyklu. Bo to jest tomik o wpisanym w los przemijaniu, o zatopionych wyspach i nieustannym gubieniu wszystkiego, czym żyliśmy. Jak małe Atlantydy wyłaniają się z tych wierszy relikty utraconego czasu i Proustowska za nim pogoń.
W dalszej części mała dziewczynka coraz bardziej gdzieś nam przepada. Ale starzejąca się kobieta w jednym z wierszy mówi, że jest jak szmaciana lalka uszyta z resztek. I kolejne zdanie kluczowe: nieustannie próbuję znaleźć miejsce, z którego wzięłam początek… – tak, myślę, że tu jest sedno i poezji, i ważkiej postawy życiowej tej autorki. Dla niej źródło jest czymś fundamentalnym i wszelka podróż w odwrotną stronę komponuje egzystencjalną filozofię, jaką na co dzień Rudowicz wyznaje. Ona całą sobą przypomina zastygłą Niobe, choć hedonizm dobija się swoich praw. Toteż wiersze o miłości, bo i takie tu znajdziemy, choć czasami pobrzmiewają chandrą kolejnej nieziszczalności – są gorące, namiętne, z tą cudowną, typową dla Teresy mgiełką fatalizmu.
To bardzo wyrazisty „tomik”, utrzymany w spójnym klimacie, rozwijający się konsekwentnie ze strony na stronę, dorzucający raz po raz nowe nutki. Poetka znalazła też swój język. Nie należy on do żadnej tradycji, nie skłania się ku żadnej ze znanych mi awangard; jego siła bije z dwóch wartości: bardzo poruszającego imaginarium świata i losu oraz ze wspaniałej obrazowości przekazu. Ale gdybym miał tu dwa razy dłuższy tekst napisać o tej książce, to i tak w poincie powiedziałbym, że dałbym wszystko za nastrojowość tych wierszy. Ich powściągliwy liryzm, pod którego skórą aż kipi od czułości. Ten walor jest u Rudowicz wyzbyty taniego emocjonalizmu, on raczej ma korzenie zapuszczone w mądrości życiowej i siła tak szytego „światopoglądu” potrafi mocno poruszyć.
Myślę, że czasami warto poczekać na moment właściwego debiutu, kiedy odłoży się w nas coś ważnego, coś mocno przeżytego i przetrawionego. Mamy w tym przypadku do czynienia z owocem dojrzałym, soczystym i wysokokalorycznym. Teresa Rudowicz w ostatnim okresie „rozpisała” sobie rękę, możemy się spodziewać jej kolejnych książek i ta nadzieja niechaj będzie puentą mojej recenzji.
Na koniec muszę dodać słowa uznania dla wydawcy. Jak zwykle Zaułek spisał się na piątkę, a ilustracje Andrzeja Sznejwajsa przydają magii tej książce.
Teresa Rudowicz Podobno jest taka rzeka, Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”, Szczecin 2012, s. 87
tekst ukazał się w Gazecie Literackiej Migotania, nr 2 (35) 2012