Edyta Antoniak-Kiedos
Zaplątani w sonet
Książka, którą mają Państwo przed sobą, początkowo miała nosić tytuł Zeszyt sonetów, jednak pod koniec prac nad nią zrodził się pomysł, by zmienić go na Sonet. Spętanie. Ta informacja może wydawać się nieistotna dla potencjalnego czytelnika, bo dotyczy fazy projektów i przygotowań, ale mówi ona bardzo wiele o istocie tej książki. Otóż zeszyt to coś kojarzącego się ze szkołą, coś niedokończonego, coś co służy do notowania, do nauki czy powtórek. Taki tytuł sugerowałby niepewność autorów, niedojrzałość zamieszczonych tu wierszy, może ich wtórność albo podręcznikowy, mało odkrywczy charakter. Byłoby to na pewno ze stratą dla pomieszczonych w zbiorze utworów, które bronią się same, jednocześnie wciągając w sieć swych (nie zawsze) czternastu wersów.
Zaplątać się w sonetach oznacza dla mnie tyle, co pozwolić się uwieść ich tematyce, obrazowaniu czy językowi, tak by wręcz poczuć je na swej skórze. Raczej nie zaplątujemy się jednak z własnej woli, musi być jakiś czynnik, który nas owija, krępuje, a z czasem nawet unieruchamia. W stronę tych pejoratywnych konotacji prowadzi nas drugi człon tytułu Spętanie – odrzeczownikowa forma czasownika spętać. Pozbawienie wolności, swobody, a nawet całkowita utrata zdolności poruszania to w skrócie konsekwencje nałożenia pęt, kajdan czy innych okowów. Sonet ogranicza autora, zmusza do kondensacji znaczeń w czterech zwrotkach o z góry przewidzianej ilości wersów, ściśle zrytmizowanych i rymowanych według kilku przyjętych zasad. Sonet domaga się podziału wiersza na dwie części, pierwszą opisową i drugą refleksyjno-filozoficzną, chce zaskoczyć i zdumieć, oczekuje wyrazistej puenty. Taki wiersz pasowałby do zeszytu, spełniałby szkolną regułkę i straszył uczniów swą sztampowością. Tyle tylko, że dla wielu pisanie dziś takich sonetów trąci myszką, jest wyrazem staroświeckości i tradycjonalizmu, który nie uchodzi. Zresztą kolejne etapy rozwoju literatury sprawiają, że nie ma powrotu do sztywnych ram, a jeśli tak to tylko w nielicznych przypadkach i z przyzwoleniem na założenie owych kajdan wersów, strof czy rymów. W słownikach pojęć, terminów i gatunków literackich odnajdziemy liczne definicje sonetu, które zawierają przegląd jego najbardziej typowych cech. Z rzadka wspomina się w nich na temat niuansów i sonetowych wybryków, które zdarzały się już w czasach Mickiewicza i Słowackiego (pierwszy pisał wiersze trzynastozgłoskowcem, gdy dopuszczalne były dziesięcio- i jedenastozgłoskowiec, a drugi wyłamywał się ze stałej liczby czternastu linijek i dodawał wersy nadliczbowe). Sonet to – używając określenia Grzegorza Olszańskiego – forma „po przejściach”, co ostatnio świetnie pokazał Adam Dziadek, pisząc o korpusie sonetu oraz jego modyfikacjach, transformacjach, przemianach. Jak można się przekonać takich „wariacji” jest całe mnóstwo, bo ponoć warunkiem koniecznym i zarazem wystarczającym do uznania wiersza za sonet jest układ stroficzny 14 wersów podzielonych na 4 zwrotki (4433 lub 4442). Stąd też wielu przekornie próbuje, mocuje się formą sonetu, niektórzy tworzą wręcz antysonety, zamiast o miłości piszą o musztardzie, klasyczny układ 4433 odwracają wzorem Baudelaire’a na 3344 albo kpią, ogłaszając konkursy na sonet o kotlecie mielonym. Zbigniew Sajnóg, szargając wszelkie konwencje, w tym graficzną i brzmieniową stronę wiersza, podjął próbę zniszczenia sonetu w akcie „totalnej” destrukcji, na szczęście mu się to nie udało…
Ta niesłabnąca popularność pozwala zgodzić się z Piotrem Michałowskim, który mówi wręcz o ponowoczesnej sonetomanii, opierającej się na tkaniu słów i kombinatoryce w obrębie dwóch tetrastychów i dwóch tercyn. Ani rondo, ani triolet, ani vilanella, ani żaden inny układ stroficzny nie zdobył takiej popularności i uznania jak sonet. Czymże jest w tej sytuacji niniejszy zbiór? Z jednej strony można książkę Sonet. Spętanie uznać za próbę oddzielenia ziarna od plew, pokazującą to, co oryginalne i wartościowe. Można potraktować te wiersze jako przegląd tego, co z sonetem da się jeszcze zrobić, jak mimo sztywnych ram jest on plastyczny i pojemny. Z drugiej strony, jeśli przypomnimy sobie, że zgodnie z tradycją pierwszy sonet napisał Włoch Giacomo da Lentino (bądź da Lentini) między rokiem 1215 a 1233, to właśnie obchodzimy 800 lat sonetu. Można tę książkę traktować niczym tom jubileuszowy, w którym zamieszczono różne realizacje wzorca sonetowego. Może to swego rodzaju hołd dla starej formy, będącej nomen omen ciągle w formie.
Każdy z zaproszonych do tomu autorów jest inny i w sposób jednostkowy obcuje z sonetem, chciałoby się dodać: każdy inaczej został przez niego spętany, inaczej go spętał. Pięć indywidualności o uznanej pozycji w środowisku literackim, trzy kobiety i dwóch mężczyzn, po kilka wierszy Izabeli Fietkiewicz-Paszek, Teresy Rudowicz oraz Aleksandry Słowik zamkniętych między dwoma sonetami Cezarego Sikorskiego, w środku ozdobionych nieco cierpką wisienką sonetu Darka Foksa – tak w skrócie można podsumować niniejszą książkę. Książkę szukającą i zapraszającą do szukania odpowiedzi na pytanie, czym jest sonet. Z daleka od sonetowych historii, „spętanych” w nich uczuć i wrażeń, by nie odbierać Państwu przyjemności własnego odczytania, spróbuję tylko krótko odnotować to, co w prezentowanych wierszach mogłoby mówić o samym sonecie, co autorzy pozwalają zrobić sonetowi, zrobić z sonetem, jak go redefiniują i jak on sam się im opiera. Choć może to wyglądać nieco hochsztaplersko, kradnę ich własne słowa, by zdiagnozować współczesny sonet.
Izabela Fietkiewicz-Paszek układa z sonetów nie wieniec a poemat, pozwala sobie dowolnie, acz z pewną prawidłowością wiązać nitki wersów tak, by pokazać, że w obrębie cykli sonetowych może się wiele dziać również w sensie gatunkowym. Poemat z kanału Babinka jest bowiem wariacją na temat wieńca, który tak perfekcyjnie splótł niegdyś Antoni Słonimski (Harmonia, 1919). Jej propozycja nie opiera się jednak na idealnie dobranych rymach czy symetrii, powtarzalności wybranych linijek, ale na grze między przeszłością i teraźniejszością, między światem realnym i światem duchów oraz wspomnień, między starym i nowym Kaliszem, między tym, co wyraźne, a tym, co tylko prześwita. Zatem nacisk położony jest nie na formę, lecz treść. W utworze Raz stają się wyraźni możemy odnaleźć fragment, który – co prawda wyrwany z kontekstu, ale pasuje do tego, co stara się poetka zrobić z modelem sonetu:
(…) w rękach mi się kruszy,
choć łatwo o wrażenie, że jeśli coś ruszyć,
jakiś fragment przesunąć czy rozciąć misterne
węzły przyczyn i skutków, złamie się porządek (…)
W cytowanym wierszu puenta mówi, że Pozostały zarysy. Suche, obce, chłodne. Chciałoby się dopowiedzieć, że owszem zarysy sonetowego wieńca są, ale ich emocjonalny ładunek zdecydowanie odbiega od nieczułych, oziębłych śladów po żydowskim świecie jakie bohaterka wiersza odnajduje w swoim rodzinnym mieście. Pisanie o tych, których marzenia i szczęście przekreśliła hitlerowska inwazja, nie może być pozbawione buntu, a ten zawsze jest bliżej ognia niż lodu.
Wspomnieniowy, z lekka nostalgiczny nastrój, w jaki wprowadza czytelnika autorka Prób wyjścia (2011), przerwany zostaje przez Darka Foksa, znakomitego ironistę, który nie pierwszy raz w charakterystyczny dla siebie sposób traktuje sonet. Praska zima to utwór opisujący dość groteskową sytuację jaka miała miejsce podczas kręcenia najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego pt. Wołyń (2016). Za niemałe pieniądze, by wiernie oddać scenę wywózki na Syberię, ciężarówkami przywożono na plan zdjęciowy śnieg. Następnego dnia za darmo spadł biały puch. Wydarzenie to było na tyle zaskakujące, że zainspirowało poetę do napisania wiersza. Temat wymagał jednak dystansu, wyciszenia, czasu. Autor przewidywał, że potrzebuje roku od pamiętnej zimy, by się z nim zmierzyć.
Dokładna data pod tekstem wskazuje jednak, że 17 września, wbrew „rocznym” przewidywaniom, napisał sonet. Dlaczego to takie ważne? Bo sonet potrzebuje wyzbycia się nadmiaru emocji, spokoju, rezerwy, spojrzenia z pewnej odległości, głębokiej refleksji. Przecież te czternaście wersów wymaga rygoru od pisarza, kondensacji znaczeń, efektownej puenty, wyraźnego podsumowania. Jednocześnie skrócenie okresu przemyśleń z roku do kilku miesięcy pozwala nam podejrzewać, że dla poety wszystko to blaga, drwina. Najpewniej Darek Foks kpi ze zbytnio namaszczonego podejścia do pisania, a data inwazji ZSRR na Polskę jest nieprzypadkowa, budzi uczucia tak silne, że wiersze piszą się same. Jednakowoż, nie znosząc patosu i przełamując martyrologiczny ton kręconego filmu, autor Sonetu drogi (2000) puentuje utwór dość zabawnie. Los bywa czasem złośliwy i tak jest też na planie. Ekipą, rozsypującą przywieziony śnieg, rządzi piękna kobieta, a nie sadystyczny enkawudzista, który na tytułowym Wołyniu dokonywał w przeszłości brutalnych morderstw polskich kobiet i dzieci: zjawiła się czeska ekipa filmowa, która w ciągu godziny zrobiła zimę, ubrana w T-shirty, sprawna jak NKWD i kierowana przez dupę nie z tej ziemi, co wszystko ogarnie. Patrząc na kolejne utwory w niniejszej książce, możemy przypuszczać, iż Aleksandra Słowik dopełniłaby prowokację słowami, że „myśl jest nieuchwytna i drąży wytrwale // wszystko, co może stworzyć, poruszyć do biegu, / żeby ogarnąć więcej, zaś Teresa Rudowicz odpowiedziałaby poecie, że owszem, wszystko tu jest proste jak w starych westernach, bo sonet kusi obietnicą szczęśliwego końca, ale dobrze wiemy, że nie zawsze jest tak, jakbyśmy tego chcieli.
Rudowicz podobnie jak Izabela Fietkiewicz-Paszek swoje „sonety kaliskie” okrasza żydowskim orientalizmem, pełnym słów w jidysz, ale też uzupełnionych o nowe symbole narodu wybranego – Treblinka, Sobibór, Majdanek. Ta linia sonetów o wygnańcach, ciągnąca się od Mickiewicza, sprawia, że każdy twórca wychodzi z założenia:
Muszę pracować. Bardzo chcę zaskoczyć
tutejszych mistrzów i znawców (…)
Pisać sOnety to przecież wciąż zadziwiać, wprawiać w zdumienie lub w zachwyt, mimo utartych, wyświechtanych wyznaczników jakie ów posiada. Wprawdzie autorka Błędnych ogni (2014) w tym miejscu nie porusza kwestii warsztatu pisarskiego, lecz odnosi się do malarstwa van Goga, to przecież rywalizacja o laury pierwszeństwa jest przypisana wszystkim twórcom.
Chociaż niejeden gatunek literacki wszystkie nitki starannie poplątał / zamazał taflę, proporcję zagubił, to sonet niezmiennie trwa i daje się rozpoznać. Moglibyśmy nawet powiedzieć, że dzięki temu, iż sonet jest traktowany jedynie jako forma gatunkowa – ocalał z „zagłady tradycyjnych gatunków”, ogłoszonej niegdyś przez Stanisława Balbusa. Czy może jest z sonetem tak, że:
zanim deszcz znów spadnie, zmyje nasze ślady
i ułoży nowe fałdy, linie, słoje,
na opuszkach palców poczujemy koniec
Znów „podkradając” słowa Teresie Rudowicz można by powiedzieć do sonetu: poszedłeś dalej, nie mogę ci pomóc. Czy sonet może jednak czuć się bezpieczny? Czy jego pozycja jest niezagrożona?
Patrząc na utwory Aleksandry Słowik ma już powody, aby obawiać się o swój byt, bo może ta chciałaby już czuwać przy jego zwłokach, by posłużyć się tytułem jej najnowszego tomu (2015). Muszę przyznać, że zobaczywszy w Zeszycie sonetów wiersze w układzie 44441 lub 44442 nie czułam entuzjazmu, wręcz towarzyszył mi lęk, że czegoś chyba nie rozumiem, że coś mi umknęło, że może mamy do czynienia z nową, zmodyfikowaną wersją sonetu na wzór z jakiejś literatury obcojęzycznej (poetka jest przecież również tłumaczką). Nie myślałam o urodzie tych wierszy, ale o ich gatunkowej przynależności. W książce pod tytułem Sonet. Spętanie te same utwory zdają się mieć miejsce bardziej prawomocne. Bo co też łączy Notatki z Borgesa z klasycznymi sonetami? Trzynastozgłoskowiec, czterowersowość początkowych strof, czasem zakończenie wiersza dwuwersem (sonet francuski), niekiedy wyraźna puenta. Poetka wykorzystuje mniej ważne albo raczej poboczne właściwości sonetu. Tworzy swoje prywatne antysonety albo – co brzmi mniej poważnie – bawi się różnymi stylami i konwencjami, a w tych zabawach jest i gra w rozbijanie formy sonetu. Cóż wszak mogłoby znaczyć wyznanie, gdyby Mistrzem księżycowania był spersonifikowany sonet:
Mistrzu księżycowania, któż wie, czy podołam,
dopisać się do ciebie, gdy siedzisz samotnie
i długie cienie ciszy docierają do mnie;
tam, w knajpie na północy, pogubiłam słowa.
Czyż tak nie można by wyrazić lęku przed klasyczną formą, jej bogactwem i dotychczasowym poziomem, rangą? Mistrzem jest ten, kto wzbudza zachwyt i szacunek, kogo się kocha i przed kim czuje się respekt. Czy sonet nie jest właśnie taki? Wielki w swej krótkości i silny swą zwięzłością? Patos, jaki towarzyszy temu porównaniu, nie jest udawany, bo napisanie dobrego sonetu jest sztuką i autorzy tej książki mają świadomość trudu i ryzyka. A dalej, wyłuskując frazy z Notatek z Borgesa, czy twórca sonetu nie podobny jest do malarza, który obraca barwy / żeby płomieniały / ostrym fioletem śliwek, by masturbowały / miąższem dookoła pestki? Jakże trafnie pisze Aleksandra Słowik o akcie tworzenia, gdy wyobrazimy sobie, że sonet niczym dżdżownica posuwa się mozolnie odcinkami. Poetka dodaje: Utnę // jej rdzeń i może wwlekę na siebie tę lepkość, / którą wytwarza chemia, nieznośne pragnienie, / by skleić w kilku punktach coś, co już linieje.
Czyż sytuacja sonetu nie jest takim stanem przejściowym, a Notatki z Borgesa formą nadwyrężoną, uszkodzoną albo posklejaną z różnych kawałków – cech gatunkowych? W innym miejscu poetka pyta: Dlaczego wracam ciągle do tego samego wzoru na dom i drogę? A gdybyśmy zapytali o powroty do sonetów. Jak to się dzieje, że poeci raz spróbowawszy często sięgają po formę sonetu? Ważne to pytanie, bo mogłoby się odnosić do tych wszystkich, którzy czują potrzebę, aby pisać sonety, czasem robią to nałogowo, mechanicznie albo w szaleńczym zapamiętaniu. Sam Petrarka stworzył ich ponad trzysta, Szekspir ponad sto pięćdziesiąt. Wymownymi przykładami byłyby tu sonetopisarstwo Jana Stanisława Skorupskiego, który trafił do Księgi Rekordów Guinnessa, a jego zbiór sonetów mieści blisko dziesięć tysięcy utworów, oraz twórczość Stanisława Bojarczuka, „chłopskiego Petrarki”, który napisał około tysiąca sonetów. Z drugiej strony, czy zawsze pisanie sonetów jest tak przyjemne jak powrót do domu? Tadeusz Kijonka pisał, że nie ma wyzwolenia… jak z formy sonetu, Aleksandra Słowik zdaje się zupełnie wyzwolona z i przez tę formę, nie czuje z jej strony zagrożenia ani potrzeby ucieczki, wręcz przeciwnie chce jej dokuczyć, przekłuć tę banieczkę czternastu wersów, nie jest ona dla niej ani domem, ani kimś bliskim. Więcej, z ust autorki Jednoczęściowego wierzchniego stroju kobiecego (2010) pada swoiste oskarżenie pod adresem liczb (jakże matematyczna jest precyzja sonetu), to o nich bowiem pisze, że wyprowadzają zjawy w całkiem nowy podział / wartości niewymiernych, nieczerpanych łyżką / wprost z oceanu uczuć. W jednym z utworów bohaterka Aleksandry Słowik nakazuje mężczyźnie, by przyznał się jak czas cię roztrwonił, / wbił w stan po rozsypaniu. Co by powiedział sonet, gdyby mógł spełnić taki nakaz? Czy czas go faktycznie roztrwonił, zniszczył, zaprzepaścił? Odpowiedzi z dobrą wróżbą na przyszłość udziela Cezary Sikorski, który w otwierającym tom wierszu W domu sezonowym, już podobieństwem brzmieniowym wyrazów prowokuje mnie do zmiany tytułu na W domu sonetowym. Taka transformacja pozwoliłaby odczytać wiersz jako swoistą kwintesencję sonetowego losu:
(…) Bez klucza, bez puenty,
zamknąć trzeba okna i spuścić rolety.
Można odcumować. Koniec niech się wyśni.
Nie ma prostych rozwiązań, z jednej strony schemat, konieczność, wymuszająca ten sam rytuał zamykania (w 14 wersach), z drugiej potrzeba tworzenia czegoś nowego, zaskakującego, niesamowitego, sprawia, że koniec tej przygody może się tylko wyśnić w snach poety… Autor Monadologii stosowanej (2011) daje nadzieję, że sonetowa odyseja będzie trwała wiecznie, bo w zamykającym książkę Ostatnim sonecie czytamy:
To ostatni sonet. Mieszka w wymówieniu.
Śni się tylko słowu w opuszczonym domu.
Dopóki sonet należy do sfery snu, dopóki poeta nie powie ostatniego słowa, dopóki nikt nie odkryje zwłok wiersza, dopóty jest nadzieja na nieśmiertelność tej formy gatunkowej. Zresztą, jeśli słowem jest Bóg, to tylko on raczy wiedzieć, co dalej z sonetem…