W labiryntach miast, w objęciach odaliski
Teresa Rudowicz wyrusza na Wschód. Do Teodozji, Jałty, Samarkandy, Tajszetu, Batumi, Omska, Permu, Burany, Duszanbe. Dociera tam, gdzie „ślady układają się w znaki zapytania”, gdzie wydarzała się historia. Do miejsc nierzadko boleśnie nią naznaczonych. Wsłuchuje się w echa minionych dekad i próbuje zrozumieć. Z okien transsyberyjskiej kolei ogląda chłodne krajobrazy, w pamięci rozlicza wygasłe miłości. Oddycha przeszłością. Byli tu kiedyś ludzie, ze swoimi pogmatwanymi losami, były całe społeczności, dziś już nieistniejące. Były łagry i getta. Cudze śmierci oraz pożegnania. Czas przeszły dokonany. Utrwalone w nim miłosne uniesienia samej poetki, która zna smak wygasłych uczuć. Zapach melancholii. Wspomnienia wprawdzie pozostają, zapisane w pajęczynach ulic i na cmentarzach, pomiędzy synagogami, kościołami i tureckimi łaźniami, w zieleni herbacianych pół, bieli syberyjskiego bezkresu, w umysłach i ciałach kochanków, ale nic już nie jest żywe, a w powietrzu czuć chłód jesieni.
Precyzyjne kompozycje z słów tworzą kadry wypełnione ciszą, nieruchome, odciążone z gwałtownych emocji, nawet wtedy gdy przesycone są erotyką. Rudowicz z wielką wrażliwością obserwuje przemijanie. W wymiarze ogólnoludzkim i prywatnym. Konfrontuje swoją fizyczną dojrzałość z jędrnością piersi młodych dziewcząt. Odważnie, przytomnie patrzy na siebie (królestwo za „nigdy już nie będę Zuzanną/ale wciąż podobam się starcom”). Bez czułości, bez dramatyzmu. Ze spokojnym zrozumieniem. Zadumana, analityczna wobec własnych przeżyć, ale też mocno zorientowana na graniczne doświadczenia ludzi, których nieobecność napotyka w czasie swych podróży. Z jednej strony nieustanie towarzyszy jej historia, z drugiej równie mocno uobecnia się sztuka pospołu z literaturą, których kody autorka odczytuje z wirtuozerią znawcy, nie koncentrując się na estetyce, lecz na znaczeniach.
Rudowicz cytuje, cytuje, cytuje. De Sade’a, Czechowa, Słowackiego, Baudelaire’a. Kursywą wydobywa na pierwszy plan wyimki z klasycznej literatury, sięga po dzieła mistrzów pędzla – Muncha, Leonarda, Rafaela. Czytanie „Błędnych ogni” odsyła do muzealnych przestrzeni. Autorka raz po raz wydobywa stamtąd obrazy i rzeźby, niekoniecznie te najbardziej znane. Z jednej strony są alegoriami jej własnych, często intymnych doznań, z drugiej inspirują do zadumy nad ludzką kondycją. Ta mnogość przywołań zmusza czytelnika do uruchomienia kulturoznawczych kompetencji. Rudowicz jest bowiem erudytką. By w pełni docenić, rozumieć jej wiersze, trzeba wiedzieć, znać, być otwartym na poznanie.
Trudno uwierzyć, obcując z tą poezją, że autorka, promotorka sztuki i literatury, wiersze pisze od niedawna. Tym bardziej chapeau bas za tak spójny, stylistycznie jednorodny, kompletny tomik, za bogactwo i głębię refleksji, za idealne wyczucie lirycznych proporcji, oszczędność słów, szlachetne piękno. Książka z pewnością uwiedzie admiratorów sztuki egzystencjalnej, osobistej, intertekstualnej. „Błędne ognie” nie mają w sobie efemerycznej natury światełek zawieszonych po zmroku nad bagnami, które, jak dawniej wierzono, płoną by mamić nocnych wędrowców. Jest w nich zaklęta moc. Moc świadomej, zmysłowej kobiety, wrażliwej obserwatorki i niebywale utalentowanej artystki.
Aleksandra Biskupska