Całość Mieczysława Machnickiego – kartka, którą można złożyć
Całość to – za Arystotelesem – coś więcej niż suma jej składników. Czym wobec tego jest? Harmonią, pełnią, skończonością, kosmosem jako przeciwieństwem chaosu? We wszystkich wymiarach i w każdym z osobna, coś składa się na coś i coś z czegoś powstaje, płynnie, w ciągłym ruchu i zmienności. Czy w związku z tym całość w ogóle jest możliwa? To i inne pytania stawiam sobie po lekturze najnowszej książki Mieczysława Machnickiego pod takim właśnie tytułem, celowo prowokującym czytelnika do szukania odpowiedzi. Jeśli bowiem całość jest skończonością, czym jest nieskończoność? Czy dualna natura świata nie wyklucza pojęcia całości, skoro – jak chce Pascal – jesteśmy ograniczeni w każdym kierunku, jesteśmy kłamstwem, dwoistością, sprzecznością?
Fundamentalne dla każdego człowieka jest pragnienie nieskończoności, metafizyczne doświadczenie absolutu, które pozwoliłoby pozbyć się lęków związanych z życiem jako byciem ku śmierci. Heideggerowska koncepcja nie pozostawia miejsca na „rozkoszowanie się” nim w sposób pierwotny i niezależny. Emanuel Levinas w eseju Całość i nieskończoność mówi o radości i szczęściu bytu stworzonego, ale mówi też o jego egoizmie i zbytnim „zachłyśnięciu się” rozumem, który uprzedmiotowił JA. Stąd tak ważna obecność Drugiego, Innego, określonego przez Levinasa mianem epifanii twarzy. Twarz, jak dowodzi ks. Józef Tischner, jest zjawianiem się prawdy, zewnętrznym widokiem prawdy człowieka.
Stanąć twarzą w twarz z Drugim to móc stawiać pytania, szukać odpowiedzi, mieć możliwość znalezienia własnej. Pierwsze twarze w naturalny sposób wiążą się z domem. U Miłosza i Herberta będą twarzami ojca – stworzyciela i nauczyciela świata.
Machnicki swoich mistrzów także odnajduje w najbliższym otoczeniu, ale szuka ich dalej. W kuźni wujka Walentego skupionego na nadawaniu kształtu rzeczom i w stolarni wujka Karola robiącego kołyskę. Tu „rodzi się” nowe, ale rodzi się też świadomość skończoności wszystkiego, co żyje. Jesteśmy częścią księgi, musimy pozwolić zapisywać się kartka po kartce, znaleźć tajemniczą wyspę,/ białego wieloryba, kropelkę krwi na koszuli/ natalii nad cichym donem [książka].
Podmiot liryczny wierszy Machnickiego – podróżny – błądzi pomiędzy Scyllą a Charybdą, szuka pramatki Ewy, Lorelei czeszącej włosy, Eurydyki, skaczącej jak konik polny, dorasta do swojej logorei, do objawienia urzeczywistnionego przez mowę. Musiał wymyślić biografię,/ aby być sobą./ Kalekim ptakiem krążył/ nad rodzinnym domem,/ podziemną wodą/ dobijał się do źródła [głowa].
W dobijaniu się do źródła poeta bliski jest Czesławowi Miłoszowi.
Kazimierz Wyka w eseju Ogrody lunatyczne i ogrody pasterskie pisze: Źródła każdej prawie poezji biją w młakach i wywierzyskach, tym bardziej zawikłanych, im silniejszy i obfitszy będzie jej nurt. Ale też każda silna poezja, gdy nabierze odrębności, młaki pozostawia za sobą (…). Inaczej jest z poezją Miłosza (…).
Inaczej jest też z poezją Machnickiego. Jego „kresowość”, życie w Polsze, może być, i pewnie jest, jak u Miłosza, byciem nie u siebie. Obcy, inny, nie swój, nie należący ani do tego, ani do tamtego świata, musi wybrać. Twarz? Maskę? Jak w wierszu Pisz na Berdyczów: (…) nadeszła paczka.// W niej okulary, ciepłe skarpety, twarz,/ powiedzmy, maska błazna. (…)
Często uwikłani w konwenanse i znaczenia – kłamiemy, często jesteśmy głupcami zdziwionymi światem, nieznającymi i nierozumiejącymi go, pewnie dlatego tak chętnie sięgamy po maski.
Pomiędzy oszustem i głupcem powstaje, jako szczególne ich połączenie, obraz błazna. Błazen to jeden z najstarszych obrazów literackich (…). Ma prawo łamania konwencji kulturowych, może posługiwać się językami nie uznawanymi powszechnie, bądź przeinaczać złośliwie te uznane – powtarza za Bachtinem Marcin Kępiński.
Włożenie maski błazna wymaga odwagi, ale może to jedyny sposób, by sprostać absurdalności życia, pomiędzy – jak mówi Camus – aktorem i jego dekoracją.
Machnicki doda jeszcze: byliśmy ludźmi na próbę,/ teraz będziemy naprawdę./ Tylko jak stworzyć zwierzęta,/ jeśli brak wzorca i miary/ prócz nadpalonej księgi (…)
[Byliśmy ludźmi].
Tu znów bliskość z Miłoszem, dla którego na ruinach starego świata wyrasta nowy, pozbawiony wymiaru duchowego. Bez nadziei na POTEM, bez Sądu Ostatecznego i Bożego Królestwa. Końca świata nie będzie – poeta zdaje się powtarzać za noblistą. Co pozostaje? Świadoma egzystencja i świadoma eschatologia – bez żalu,
że giezło i szkaplerzyk,/ w które mnie ktoś włożył,/ żebym prawdziwie wierzył,/ nie miały drugiej strony. [Żal]
Świat postrzegany jako wielki ogród nie jest u Machnickiego mityczną Arkadią czy biblijnym rajem. To ziemski ogród, gęsty i pełen symboli, jak u Boscha.
Ogrodnik-poeta stwarza go z fragmentów rzeczywistości, z różnych wierzeń, mitów, religii, kultur, filozofii, zlepia kawałek po kawałku do ostatniego słowa. Jeszcze nie wie jakim drzewem wrośnie, jakim owocem spadnie, ale wystarczy pomyśleć: krzak. I już, jakby to było żądanie,/ bym z krzaka krzyż wyciosał./ I słyszałem dalej:/ niech tu ogród stanie,/ pierwszy korzeń zanieś. [krzak]
Poznajemy świat poprzez język. Co nienazwane – nie istnieje. Sam akt nazywania rzeczy, zawiera w sobie wiarę w ich byt, a więc w świat prawdziwy, cokolwiek o tym powiedziałby Nietzsche – rzecze Miłosz. Nikomu nie przekażesz wiedzy / twój tylko słuch jest i twój dotyk – dodaje Herbert.
Cokolwiek powiedziałby Nietzsche czy Cioran, pozostajemy tylko białą kartką, którą można złożyć – konstatuje Machnicki – datą urodzenia, literami. Osobno nie znaczą nic, ale złączone w imię i nazwisko stanowią pewną całość. Twoją całość. Jedyną.
Teresa Rudowicz
TOPOS, 1-2 (122-123) 2012