Jest takie miasteczko Oświęcim
(posłowie)
„Było tam krematorium / a teraz święte i święci / latają ponad historią”. Fragment wiersza Władysława Broniewskiego pt. „Oświęcim” chce być początkiem opowieści o tej książce. Pomysł na nią wykiełkował w Gorzowie na wieczorze poświęconym Melanii Fogelbaum, poetce z łódzkiego getta, która zginęła w komorze gazowej Auschwitz w dniu przyjazdu – 1 sierpnia 1944 roku, a której wiersze, spisane w dwóch cienkich zeszytach, cudem znaleziono na gruzach jednej z łódzkich kamienic. W 2012 roku w gorzowskim wydawnictwie Sonar ukazała się jej książka. Po wieczorze podeszła do mnie znajoma poetka, Maria Borcz, i powiedziała: „Mój ojciec był więźniem Auschwitz-Birkenau. Po wojnie spisał swoje wspomnienia. Są dostępne na stronie oświęcimskiego muzeum.”
Długo rozmawiałyśmy – o ocalaniu, o tym, że największą wartość ma to, co autentyczne, o potrzebie i obowiązku mówienia o rzeczach ważnych, nawet jeśli wielu przed nami powiedziało już o nich, nawet jeśli zrobili to lepiej i piękniej. Wtedy, w gorzowskim klubie Lamus, padły pierwsze słowa, skierowane do Jana Szembeka przez jego córkę Marię. Wtedy rozpoczęła się rozmowa o wojennej traumie i o dziedziczeniu jej. O życiu w wielkiej czarnej chmurze dymu znad Birkenau. Tak powstała książka „spopieleni”, opatrzona mottem z ewangelii św. Łukasza: „Jeśli oni zamilkną, kamienie wołać będą” i opatrzona krótkim, autorskim komentarzem: „Mój ojciec, Jan Szembek, był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz, Birkenau i Oranienburg. Fizycznie uszedł z życiem, ale gdzieś w lagrach spopieliło się w nim to, co jest w życiu najistotniejsze – wiara w człowieka”.
Dialog ojca z córką przybiera tu niecodzienną formę. Na każdy starannie wybrany fragment ojcowskich opowieści, córka odpowiada wierszem. Jedzie razem z ojcem transportem, marznie na mrozie, jest bita kolbami. Wycieńczona i bezsilna przeżywa dzień po dniu obozowy koszmar.
Zdaje się powtarzać za Broniewskim, który po przeczytaniu „Opowiadań oświęcimskich” swojej żony, Marii Zarębińskiej, napisał: „Nigdy nie byłem w Oświęcimiu, ale znam go prawie na pamięć”.
Maria Borcz nie boi się tematów trudnych, udowodniła to już swoją debiutancką książką pt. „Bidul”, w której w krótkich wierszach, pisanych prostym językiem, opowiedziała przejmującą historię o odrzuceniu, potrzebie miłości, strachu i nadziei w beznadziei. Tu jest podobnie, tylko temat jeszcze trudniejszy i mocno już obecny w literaturze, filmie. Wydaje się, że o Auschwitz powiedziano już wszystko i nie powiedziano nic. Że próba mierzenia się z tą tematyką jest karkołomna i wielce ryzykowna dla autora. A jednak Maria Borcz podejmuje ryzyko. Robi to przede wszystkim dla siebie, ale jej oszczędny, pozbawiony ozdobników sposób pisania, połączony z autentycznym i bardzo sugestywnym pisaniem ojca, sprawia, że książka nabiera nowej jakości, a to, co już wiemy przestaje być wiadome i oczywiste.
„Kto złu patrzy w oczy, ten ściąga na siebie agresję” – pisze w wierszu „Melu” i dopowiada: „stoisz jak słup / wpatrzona w mozaikę z fekali / boisz się podnieść wzrok / by nie sprowokować”. W innym wierszu, zatytułowanym „Szymonie”, Borcz w zaledwie ośmiu wersach mierzy się z dziedziczoną przez kolejne pokolenia traumą, nie tylko ofiar holokaustu, nie tylko tych, którzy zginęli w obozach, ale także ze swoją, swojego syna i przyszłych wnuków. Puentuje: „męczeńska śmierć jest schedą pokoleń / wiem nie oczekujesz żałoby // a jednak nic tak nie boli / jak nieosądzone zbrodnie”. Imion pojawiających się w tytułach wierszy jest więcej. Poetka woła każdego z nich osobno – Aniu, Tycjanie, Estero, Joelu, Danielu, Jakubie. Wy, więźniarki z Ravensbrück i wy, Cyganie.
Jan Szembek pisze: „W czerwcu 1943 r. udałem się do obozu cygańskiego w Birkenau. Zobaczyłem drewniany stół. Leżały na nim próbki oczu. Każdej towarzyszyła litera i cyfra. Oczy były bladożółte, jasnoniebieskie, zielone i fioletowe”.
Oprócz fragmentów opowieści ojca, Maria Borcz w końcowej części książki wykorzystuje jeszcze zapis brytyjskiego korespondenta wojennego, który donosi z Auschwitz: „Znaleziono dowody kanibalizmu” i zeznanie Ruth Elias, byłej pacjentki doktora Mengele: „Zmusił mnie najpierw do zagłodzenia własnej córki, a potem oglądanie jej agonii. Chciał sprawdzić, jak długo wytrzyma noworodek bez pokarmu”.
„Wojna, jak masa upadłościowa, przechodzi na własność potomnych” – pisze Magdalena Tulli w opowiadaniu „Bronek”, wchodzącym z skład zbioru pt. „Włoskie szpilki” i dodaje: „Bohaterka tej historii chciałaby, żeby wojna i dla niej wreszcie się skończyła. Ale wojna, jeśli już się zacznie, nie ma końca. W każdym razie nie dla każdego. Generałowie podpiszą akt kapitulacji, w niebo wystrzelą kolorowe fajerwerki, szeregowcy upiją się ze szczęścia, że ocaleli. I do cywila. A dla cywili dalej trwa cicha, niewidoczna wojna. Wykrwawiają się w niej samotnie dzień po dniu, noc po nocy, rok po roku (…)”.
I niech to będzie puentą, chyba najlepszą z możliwych.
Teresa Rudowicz