Maria Borcz, BIDUL
Pamiętam dobrze moment, w którym pojawiła się myśl o macierzyństwie. To było wtedy, kiedy biologia powiedziała stop i chcieć znaczyło – nie móc. Pamiętam dobrze moment, w którym myśl przybrała wreszcie realne kształty bliźniąt. I ten, w którym małe dłonie siedmiolatków wsunęły się w moje. Jeszcze dalekie, obce. Nie wiem kto bał się bardziej, ale w tym geście – „pójdę z tobą” – kryła się ogromna potrzeba bycia czyimś, chcianym, potrzebnym. Nie wiedziałam nic o Alkoholowym Zespole Płodowym, o uszkodzeniach mózgu, ograniczonych możliwościach poznawczych. Nie wiedziałam, że nauczenie tabliczki mnożenia zajmie nam trzy lata. Ale byłam dorosła i to ja miałam robić wszystko, by życie moich synów było piękne i dobre. Zaczęłam od akceptacji. Bezwarunkowej. Miłości uczyliśmy się razem.
- I tak was oddadzą – krzyczała na pożegnanie Ania. Wróciła do Domu Dziecka po dwóch latach w rodzinie. Podobno sprawiała problemy, nowi rodzice nie umieli do niej dotrzeć. Może nie była księżniczką, nie śpiewała, nie mówiła wierszyków, nie dostawała szóstek. Bardzo często to wystarcza, by nie móc dotrzeć. Dociera się trudno i długo. Bliźniaki potrzebowali pięciu lat, żeby wrosnąć w nasz dom. Byli jeszcze mali. Starsze dziecko (jeśli dostanie szansę i jeśli z niej skorzysta) potrzebuje jeszcze więcej czasu zanim zaufa, uwierzy, pokocha.
Do książki Bidul Marii Borcz podchodziłam z lękiem. Jakby przeczuwając, może wiedząc, że pisanie o niej będzie możliwe tylko przez moje doświadczenia, że będę ją czytać moimi dziećmi i ich koleżankami i kolegami z łódzkiego domu dziecka. Wiersze są losami wielu. Autorka przywołuje ich po imieniu – Agata, Bronek, Dobrochna, Damian, Ela, Krzychu. Czasem dopowiada – Aniela (zlekceważona), Patryk (odstawiony na boczny tor), Rysiek (nadzieja umiera ostatnia). Te imiona pasują wszędzie, bez względu na to, która placówka dała im schronienie, ubranie, jedzenie, opiekę. Jak w wierszu W ośrodku, otwierającym tom:
„jesteśmy/ jak uschnięte liście/ spadające z drzew// by wiatr/ nie targał po rynsztokach/ zgrabiono nas na ognisko// wychowawcze
W placówkach bardzo mało jest dzieci-sierot. Większość to dzieci-samosiejki, wyrwane z dna, brutalnie, siłą, często bez uregulowanej sytuacji prawnej, z rozbitym wnętrzem i z wykrzywionym obrazem samych siebie i świata wokół. By podać im dłoń „musisz się upaprać” (Julita).
To przedwcześnie dojrzałe emocjonalne wraki, skrywające wiele tajemnic, choćby taką jak ta:
„mój kolega z Domu Dziecka/ co wieczór klęka// leżę obok na tapczanie/ i czytam z jego warg// gdy mówi za swoich rodziców/ wieczny odpoczynek/ płacze// zazdroszczę mu/ tych łez/ wie/ że był kochany (Tajemnica).
Pamiętam, kiedy po odebraniu telefonu z Łodzi, poszłam do pokoju chłopców powiedzieć – „dziś w nocy zmarła wasza mama.” Pamiętam suchą, beznamiętną odpowiedź jedenastolatka – „nic nas to nie obchodzi”. Nigdy nie podjęli tematu. Nie spytali. O cokolwiek.
„W schronisku dla niechcianych” – jak pisze Maria Borcz w wierszu Wyznanie, tęskni się za rodziną, nawet najgorsza, ale własną, w myśl powiedzenia „niechby pili, niechby bili, byle byli.” Paulina odmawiała pójścia do rodziny. Miała 14 lat i szansę. Słowa „przebywam tu tylko chwilowo/ nie chcę cudzych/ wolę swoich/ (tamże), powtarzała wielokrotnie z tą samą konsekwencją i uporem. Może kiedy w sierocińcu gasły światła wyciągała spod poduszki jakiś kamyk, zdjęcie, figurkę szachową. Może też słyszała słowa: „ – jutro/ odniesiesz laufra do świetlicy// nie może poniewierać się/ w twoim łóżku// – to mój/ zabrałem go z domu/ na pamiątkę// teraz/ beze mnie nie zagrają/ w szachy (W sierocińcu gasną światła).
Pamiętam, kiedy każde najmniejsze niepowodzenie kończyło się uderzaniem głową w ścianę. Pamiętam tępy, jednostajny dźwięk i swoją bezradność. Potem rozmowy, bicie głową, rozmowy, bicie głową i tak na przemian kilka miesięcy. Autoagresja przerodziła się w agresję. Wizyty w szkole, tłumaczenie, wizyty, tłumaczenie i tak na przemian – do końca podstawówki. Drugi syn nie sprawia kłopotów wychowawczych – słyszę. Sprawia. Inne, może poważniejsze. Jest bierny, uległy wobec brata, kolegów, wszystkich. Jest jak Jarek z wiersza Kuba
„rośnie kosztem Jarka/ jak pasożyt/ zapuszcza korzenie w jego osobowość/ wysysa/ rozsiewa trującą grzybnię// Jarek jak cień/ na zegarze słonecznym/ przesuwa się zgodnie/ z humorami Kuby
Przykłady, analogie, skojarzenia mogłabym mnożyć. Oszczędne w słowa, pozornie pozbawione emocji wiersze Marii Borcz mają ogromną siłę. Krzyczą. Przejmująco.
Bidul powinien być lekturą obowiązkową, sprzedawaną z napisem – „zanim ocenisz człowieka – przeczytaj”.
Moi synowie kończą gimnazjum. Mają smykałkę do elektroniki, lubią sport. W szkole utrzymują się w dolnej strefie stanów średnich, są zdrowi, samodzielni, uśmiechnięci, otwarci. Wyrastają na dobrych ludzi. Powinnam chcieć więcej?
Nigdy nie rodziłam. Nie wiem nic o pierwszych chwilach, kiedy matka bierze na ręce swoje nowonarodzone dziecko. Wiem, co czuje matka, kiedy dziecko bierze ją za rękę i prosi – „zabierz mnie stąd. Do domu.”
Teresa Rudowicz
szafa, nr 43/2012