Stefan Otwinowski

 

Stefan Otwinowski – Aneta Kolańczyk (audio)

Audycja z autorskiego cyklu Anety Kolańczyk pt. „Nasze kulturowe dziedzictwo” emitowanego od III 2003 do I 2005 przez Katolickie Radio Diecezji Kaliskiej „Rodzina”. Czyt. Aneta Kolańczyk i Janusz Wysogląd. link do audycji na stronie asnykowskiej fonoteki

 

artykuł ukazał się w ArtPubLiteraturze

Portret S. Otwinowskiego Magda Miszczak

otwinowski

Całe dorosłe życie spędził w Krakowie, całe dorosłe życie związał z krakowskim życiem literackim w sensie dosłownym i „Życiem Literackim”, które współtworzył i współredagował. Kochał stare, maleńkie apteki, prowincjonalne miasteczka i często mawiał: „U nas, w Kaliszu”, choć to „u nas” trwało zaledwie pięć lat. Wystarczyło, by wracać. We wspomnieniach, w rozmowach, w książkach.

Kalisz. Daleko – ale spotykam się z nim często. W obrazach myśli, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń. Spotykam ludzi na plantach krakowskich – i jeśli uśmiechną się do mnie w sposób dziecinnie szlachetny – już wiem: Kaliszanie. Są w Krakowie znają mnie tylko z widzenia. Uśmiechają się do mnie na dystans z politowaniem, w którym jest duma. Oto „wybija się” jeden z nich w sposób trochę dziwny, trochę nawet wstydliwy – ale przecież „karierą swoją” wspomógł miasto rodzinne. Jest mimo wszystko ciągle nasz.

Kalisz – to jeszcze jednak siła jednocząca. Miasto, które ma spoistość ludzką – przedziwnie intensywną…

Idę w Krakowie ulicą Asnyka – i nie myślę: Asnyk – poeta wielki, szlachetny myśliciel, działacz na miarę narodową, lecz przede wszystkiem: …prawda, i ten Kaliszanin!… Czytam pisma literackie: Dąbrowska. I nie kojarzę: wielka pisarka, największy żyjący epik polski – lecz po prostu: Kaliszanka. Pisze Minkiewicz rymowany satyrycznie list w sprawie Dybowskiego – minister bez przeszłości? Nikt nie może udzielić informacji, kto to Dybowski? A my wiemy: nasz Kaliszanin.

I tak wciąż – rytm narzucony przeszłością dawną, bardzo dawną ciągle dominuje.

Sylaby serdecznie natrętne, odmiana prosta, jak łączność rodzinna: Kalisz, Kaliszanin, kaliski, kaliskie…[1]

To słowa Stefana Otwinowskiego napisane w 1947 roku na Zjazd Wychowanków Gimnazjum im. Adama Asnyka. Pisarz nie mógł osobiście uczestniczyć w zjeździe, ale przesłał list (w całości wydrukowany w zjazdowej jednodniówce), z którego jasno wynika, jak ważny był dla niego Kalisz. Uznał  go za swoje miasto, choć spędził w nim zaledwie pięć lat.

Stefan Otwinowski urodził się 3 marca 1910 roku w Pyzdrach. Dzieciństwo spędził w Grodźcu, gdzie jego ojciec prowadził niewielką aptekę. Do Kalisza przyjechał w 1926 roku, by rozpocząć naukę w Gimnazjum im. Adama Asnyka, znanym w okolicy i uznanym. Szkoła ta sięgała tradycjami XVIII wieku i potem czasów napoleońskich. Tu uczył się Adam Asnyk patron szkoły, a jej tradycja powoływała się na innych maturzystów: Stanisława Wojciechowskiego, który był drugim prezydentem II Rzeczpospolitej, ministrów międzywojennych Czerwińskiego i Urlycha, rektora Parczewskiego. Zapewne w tych samych ławkach siadali kiedyś Agaton Giller, Niemojowscy z Sejmu Królestwa Polskiego lat trzydziestych XIX wieku (…)[2]

Egzamin dojrzałości zdał w 1931 roku. W następnym roku wyjechał na studia do Warszawy, kończąc swój stały pobyt w grodzie nad Prosną.

Dorastanie i nagłą śmierć ojca opisał Otwinowski w swojej pierwszej powieści Życie trwa cztery dni (w 1938 r. została ona nagrodzona nagrodą literacką miasta Kalisza).

Prawie cztery lata temu. Mieszkaliśmy jeszcze w Growcu[3]. Wypadek, ból – głupstwo. Najgorszy był ten idiotyczny śmiech Mietka. Wszyscy urągali, właściwie jeden Ojciec brał mnie w obronę. Najprzykrzejsze, że mój wyjazd z powodu kolana uległ zachwianiu. Zdecydował w końcu Ojciec:

– Mam jakieś przeczucie, niech jedzie!

Patrzył na mnie okiem mądrym jak jego życie

Było coś złego, przerażającego w pożegnaniu z Negrim. Pies rzucał się, wył, żebrał. Nie sposób go było oderwać od Ojca.[4]

Powyższy fragment dotyczy pierwszego wyjazdu Stefana do Poznania i pierwszego przedstawienia w teatrze. Jedenastoletni chłopiec z niepokojem czeka na decyzję rodziców: zabiorą go czy nie zabiorą. W końcu padają upragnione słowa – „Niech jedzie”. Potem jest podróż pociągiem, duża stacja kolejowa, tętniące życiem miasto, tramwaje, w końcu serdeczne powitanie i kolacja u poznańskich znajomych. Tylko ojciec jest jakiś nieswój. Nie ma apetytu. Czuje się słaby i zmęczony. Idzie do drugiego pokoju aby trochę odpocząć i umiera.

Nie było przedstawienia teatralnego. Cztery poznańskie dni wypełniły się łzami i załatwianiem pogrzebowych formalności.

Po kilku latach, mieszkający już w Kaliszu, Stefan Otwinowski, uczeń piątej klasy gimnazjum ciężko zachorował na płuca. Występujące powikłania zagrażały nawet jego życiu.

Dookoła chorego snuły się na przemian wspomnienia owych czterech poznańskich dni, codzienne domowe wydarzenia, sny i majaki o tamtej śmierci, o śmierci w ogóle i o śmierci własnej. W kilka lat po wyzdrowieniu powstała z tego wszystkiego powieść „Życie trwa cztery dni”. Cztery dni dlatego, gdyż Otwinowski dowodził, że owe dni poznańskie zadecydowały o całym jego życiu i że bywa tak też w życiu innych ludzi. Nie wiem, czy miał rację w tym uogólnieniu. Na pewno jednak owe cztery dni zadecydowały o treści pierwszej książki pisarza, pierwszej nagrodzie literackiej i ustalenia pisarskiego powołania[5].

O swojej chorobie i początkach pisarskiego powołania mówi sam Otwinowski: Jak zostałem pisarzem? Bardzo po prostu. Żyłem przecież między ludźmi, chodziłem do szkół, w których młodzi lubią próbować na zmianę sportu i sztuki. Byłem nawet niezłym sportowcem. Ale w piątej gimnazjalnej choroba odsunęła mnie od boiska. Zostały książki i papier. Papieru przed wojną było dużo. Jeszcze więcej niż dzisiaj. Kiedy wstałem z łóżka – po roku – straciłem formę fizyczną, intelektualiści przyjęli moją formę umysłową.[6]

Twórczość literacka młodego Stefana trafiła na podatny grunt szkolnego czasopisma Świt. Nie było to pisemko „asnykowskie”, ale wychodzące w innym kaliskim gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Redaktorem naczelnym Świtu był Włodzimierz Pietrzak, późniejszy znany pisarz i eseista. Prężnie działająca w międzywojniu prasa uczniowska była początkiem twórczej drogi wielu młodych ludzi. Przytoczę fragment wiersza Lunatyk Aleksandra Braude, pochodzący z 1934 roku. Został on zamieszczony w numerze drugim Czynu i słowa.

                        Gdy zasypiam bezmyślnie w chorem odrętwieniu,

                        Popioły myśli zgasłych przesypując ręką,

                        W oknie Mojem jak niemy wyrok przeznaczenia

                        Zasypia nieruchomy, cichy księżyc lęku.

                        I odwieczna, dręcząca jak zmora zagadka

                        Wzywa mnie bladem światłem i zmusza do drogi.

                        Wstaję z sercem bijącym, podążam ukradkiem

                        Do znaczonego światłem miesięcznego progu.

To nie są pierwsze, nieśmiałe próby, ale wyrobione pióro młodego poety. Dla porównania przytoczę wiersz Stefana Otwinowskiego wraz z fragmentem wspomnień Braudego o pisarzu.

Pamiętam go jako szczupłego, kruczowłosego chłopca z charakterystycznym ptasim profilem, idącego z batutą na czele orkiestry szkolnej. W „Sztubaku” pisał wiersze erotyczne, a miał już chyba wtedy pełnych siedemnaście lat. Jeden z tych wierszy poświęcony był damskim nóżkom. Inny jego wiersz przytaczam z pamięci, ku uwadze historyków literatury. Brzmiał on mniej więcej tak:

                        Żółty pokoik, żółte było światło,

                        Było nam dobrze, śnić nam było łatwo.

                        Za firankę smutek się schował,

                        Jam twe usta całował,

                        Dobrze było nam.

                        Gdzie odeszłaś potem? Ja zostałem sam.

                        Przędzę swych marzeń haftowałem złotem.

                        Sam, czy na wieki sam?[7]

Świt ukazywał się co miesiąc od 1924 roku. W 1931 roku Koło Literacko-Naukowe działające w gimnazjum im. A. Asnyka rozpoczęło edycję własnego czasopisma zatytułowanego Sztubak. W grudniu 1933 roku nastąpiło połączenie Świtu i Sztubaka. Z obu tych pism powstał dwumiesięcznik Czyn i Słowo. Pieczę na tym periodykiem sprawował Międzyszkolny Komitet Redakcyjny, składający się z przedstawicieli wszystkich kaliskich szkół średnich. Siedzibą redakcji była szkoła, do której uczęszczał redaktor naczelny, zmieniany co roku. Pierwszym redaktorem naczelnym Czynu i Słowa został „ asnykowiec”, Józef Garliński.

Czasopisma szkolne stanowiły korzystny grunt dla aktywności twórczej uczniów. Wielu późniejszych pisarzy, dziennikarzy, historyków itp. debiutowało na łamach gazetek szkolnych.

Kolega z klasy Stefana Otwinowskiego Jan Werner, we wspomnieniowej książce o pisarzu tak opisuje powstanie Sztubaka.

„Świt” miał charakter publicystyczno-dyskusyjny, a na okładce gumoryt Tadeusza Kulisiewicza, przedstawiający stylizowaną łanię w prostokątnym otoku liści laurowych. Nas, humanistów od „Asnyka”, wabiły wzory patrona, a także zainteresowania spod znaku wielu muz. Toteż na następny rok szkolny przygotowaliśmy wydanie własnego miesięcznika. Miał niepretensjonalny, a może jednak pretensjonalny tytuł „Sztubak”, okładkę bez winiety, jedynie do niektórych pozycji literackich dawał ilustracje Maryś Sulikowski, zresztą kościuszkowiec, późniejszy rektor Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej (…)

Nowele i opowiadania pisali m.in.: Jerzy Wiśniewski, Jerzy Koźmiński, który był redaktorem naczelnym, Włodzimierz Adamczyk, Aleksander Braude, Taras-Podkowiński, zwany Nuchymem, od bohatera swego utworu, a poległy potem pod Monte Cassino, Henryk Benke, znakomity klasycysta, bazgrzący tak nieprawdopodobnie, że był postrachem drukarni. Wiersze drukował Manas Kott. Otwinowski zamieścił kilka utworów prozą, podpisując je „Stef”.[8]

W twórczości Otwinowskiego dają się zaobserwować częste powroty do wspomnień kaliskich. Najpełniej jednak środowisko kaliskie przedstawione jest w powieści Życie trwa cztery dni. Pisarz sportretował w niej członków swojej rodziny, opisał atmosferę szkoły, do której uczęszczał i pracujących w niej profesorów. Warto przyjrzeć się bliżej niektórym postaciom. Najpierw rodzina. Matka – pieszczotliwie nazywana przez jednego z synów „ Józefką”, łagodna, cierpliwa i wiecznie zatroskana, szczególnie o Kazika, lekkoducha przypominającego trochę „lampartującego” po nocach Zbyszka z Moralności Pani Dulskiej.

– Józefowa! Józefowa! Poprosiemy kawusię do łóżeczka!

– A jakże ośle jakoś! – w odpowiedzi Matki nie było nigdy złości. Takie sobie przekomarzanie, ten prawdziwy humor codziennego obowiązku. Poczucie krzywdy z powodu własnej dobroci, z powodu macierzyńskiego uczucia niewoli, konieczność współdziałania, popierania najrozmaitszych draństw swych syneczków.[9]

Dom stworzony przez panią Otwinowską musiał mieć szczególną atmosferę, szczególna również musiała być więź synów z matką, skoro najstarszy brat Stefana – Stasiek, od roku żonaty i mieszkający osobno, nie potrafił, jak pisze Otwinowski, rozpocząć dnia bez zobaczenia się z nami, nie był w stanie ominąć „domu”. Ten jego własny – to nie był „dom” – coś bez żadnej wewnętrznej treści, po prostu hotel.[10]

W powieści przeplata się ze sobą kilka wątków, życie rodzinne miesza się z życiem szkolnym. Obserwujemy, w krótkich scenkach, przedstawionych trochę karykaturalnie, ale bez złośliwości, niektórych profesorów uczących w Gimnazjum im. A. Asnyka. Prezentację tych postaci rozpoczniemy od nauczyciela matematyki, Teodora Botnera (w powieści nazywa się Depner), wychowawcy klasy. Był od pokoleń kaliszaniniem, znającym wszystkie lęgi nad Prosną zdatne do palanta i wagarów, unikającym w swych spacerach „Kogutka”, czyli stawu w prastarym parku, by nie płoszyć młodych parek, również od pokoleń ciągnących tam na czułe spotkania. Masywnej budowy, miał już pięćdziesiątkę, krótko strzyżone na jeża włosy, binokle na nosie i lekką wadę wymowy – łatwo się zacinał.[11]

Kiedy w gimnazjum utworzono Koło Literacko Naukowe (potocznie zwane Kaliną), Teodor Botner został jego opiekunem.

Mówiąc o asnykowskich profesorach, nie można nie wspomnieć o prefekcie szkolnym, księdzu Bolesławie Osadniku (powieściowy ksiądz Rosładnik). Był postacią wyróżniająca się w gronie pedagogicznym i całej szkole. Namiętny jałmużnik, wciąż zbierał datki na cele misyjne, propagandowe, ogólnooświatowe, krajowe i lokalne. Stale wskutek tego roztargniony, błyskawicznie trzeźwiał, gdy np. nie zgadzał się rachunek ze szkolnym ofiarodawcą. [12]

Dziełem księdza Osadnika była również szkolna orkiestra dęta, która co niedzielę prowadziła w karnym ordynku na mszę do kościoła św. Mikołaja. Bez jej udziału nie mogło się odbyć żadne ważniejsze wydarzenie w szkole. Na wszystkich akademiach szkolnych, umieszczona na balkonie auli grała hymn państwowy, aż drżały mury tego starego, historycznego gmachu. Orkiestra miała kilku kolejnych tamburmajorów, ale bezkonkurencyjny był Stefan Otwinowski. Miał on bardzo smukła zgrabną sylwetkę, wspaniałą głowę z pięknym orlim nosem i obfita czarną czuprynę, a ponadto był bardzo muzykalny. Ze strojną buławą – batutą w ręku wyglądał imponująco, a umiał się nią posługiwać jak nikt inny.[13]

Z wielką sympatią przedstawiony został także profesor muzyki, kierownik chóru szkolnego Władysław Niedojadło (w powieści Niedopiło).

Lista profesorów byłaby niepełna bez polonisty Zygmunta Dzierżyńskiego (spokrewniony z  Feliksem). Jest on bohaterem innego utworu Otwinowskiego – opowiadania – Nic więcej nie dało się ustalić. Autor nawiązuje w nim do słynnego przedstawienia Fantazego Juliusza Słowackiego, wystawionego przez teatr amatorski[14], którego opiekunem i reżyserem przedstawienia był właśnie profesor Dzierżyński (w opowiadaniu Dziurwiński).

Było to chyba w 1930 roku na wiosnę, kiedy Zygmunt Dzierżyński postanowił wystawić amatorskimi siłami „Fantazego” J. Słowackiego. Role męskie mieli objąć uczniowie od „Asnyka”, role zaś żeńskie panie z kaliskiego towarzystwa. Uczennice – czy to od „Anny Jagiellonki”, czy też „nazaretanki” – musiałyby mieć pozwolenie od swoich przełożonych. Reżyser nie chciał zapewne brać sobie na kark dodatkowych kłopotów, tym bardziej, że w owych czasach wszelka koedukacja (poza zaczątkami szkół powszechnych) nie istniała, a stykanie się uczniów z uczennicami (i to w kulisach teatralnych!) budziłoby drobnomieszczańskie, minoderyjne komeraże i zastrzeżenia.[15]

Henryk Chenczke, kolega „od Asnyka” wspomina to przedstawienie. W liście, jaki od niego otrzymałam, pisze: Stefan Otwinowski był moim starszym kolegą i miałem przyjemność występować z nim w dramacie „Fantazy”, gdy w szkolnym przedstawieniu grał rolę majora Hawryłowicza, a ja rolę Jana, zesłańca na Sybir. Dramat reżyserował profesor Zygmunt Dzierżyński, wielki miłośnik młodzieży i Słowackiego (pseudonim Drab). Zmarł w 1930 roku.

W powieści Otwinowskiego występuje jeszcze jedna postać – tajemniczy profesor Gillo. Ten nauczyciel przyrody pozostanie chyba jednak zagadką. W latach, w których Otwinowski uczęszczał do gimnazjum im. A. Asnyka nauczycieli przyrody było trzech: Tomasz Łysek, Stanisław Trojanowski i Wojciech Wacowski. Dziś trudno ustalić, który z nich mógł być podobny do powieściowej postaci. Tak jak w przypadku pozostałych profesorów, nazwiska wymyślone przez autora niewiele różnią się od właściwych, tak w przypadku profesora Gillo nie nasuwają się żadne skojarzenia. Chyba, że profesor Gillo to nie nauczyciel, a kolega Stefana ze szkoły – Józef Gill, którego z jakiegoś powodu uczynił pisarz jedną z ciekawszych postaci swoich powieści, a pogrzeb profesora opisany w książce to pogrzeb Zygmunta Dzierżyńskiego.

W tej samej klasie był również Jerzy Szmigielski, syn znanego w mieście stomatologa (w powieści Witek Szygielski), najlepszy w klasie metafizyk, z którym młody Stefan odbywał dalekie spacery po mieście. Na szczególną uwagę zasługuje pewien fragment powieści: Mniej więcej w połowie października przychodził okres mgieł. Siwe, gęste obłoki schodziły na ziemię, domy topiły się w chmurach… żyło się wtedy jak we śnie (…) Latarnie paliły się przez całą dobę. Pomimo to nie można było dojrzeć drugiej strony ulicy, która stał w chmurach. Nasze spacery nie ustawały nigdy, przeciwnie – zyskiwały na treści: do parku wchodziło się teraz jak do innej zupełnie rzeczywistości. Brodziliśmy w obłokach stojącego deszczu, marząc o przygodzie.

– Zobaczysz – mówił Witek – pewnego dnia zbłądzimy w tych chmurach, nie wrócimy do domu.

– Tak powinien wyglądać czyściec.[16]

Jerzy Szmigielski zginął tragicznie, śmierć kolegi opisał Otwinowski w Okolicznościach łagodzących, gdzie dał mu nazwisko Okoński.

Ponadto w powieści Życie trwa cztery dni występują: Pawłowski Jerzy (w powieści Pawłowicz) i Wojtek Piekielny. Udało mi się nawiązać kontakt z Krystyną Piekielną, żoną Wojciecha. Dzięki niej wiem, że ukończył studia farmaceutyczne w Poznaniu, że miał dwóch synów i że zmarł w 2001 roku w Wodzisławiu, gdzie mieszkał od 1949 r. Z listu wynika, że kontakt ze Stefanem Otwinowskim urwał się po roku 1950.

Mówiąc o ludziach nie sposób nie wspomnieć o mieście. Kalisz zmienia się, rozrasta, ale starówka pozostała niezmieniona i dziś tak samo jak przed laty czas idzie przez miasto, gasi światła i życie w zbyt śmiałych oknach, sam nie chcąc za długo czuwać przywołuje do siebie północ i kładzie się z nią razem na twardym placu przy farnym kościele.[17] I tak samo przechodząc w nocy przez most kamienny, widzimy odbity w wodzie księżyc, który prześladuje wodę jak wspomnienie pamięć.

Sporo jest tych kaliskich obrazów, wyjętych z kart prozy Stefana Otwinowskiego. Najpierw dom, w którym mieszkała rodzina pisarza, znajdujący się przy ulicy Narutowicza 4. Budynek wygląda tak samo, tak samo odgradza go od ulicy mur. Mieszkanie, które zajmowali Otwinowscy mieściło się na piętrze, w prawej części domu, z oknami wychodzącymi na rzekę. Patrząc przez okno, miało się w perspektywie reprezentacyjną Aleję Wolności. Na tej ulicy, pod numerem 17, mieścił się Letni Ogródek Teatralny państwa Wypiszczyków, założony w roku 1875. To miejsce zostało opisane przez Marię Dąbrowską w Domowych progach, wiąże się z nim także następujący fragment powieści Otwinowskiego: Podwórze było długie, szczerbate – przypominało ulicę: najpierw dwie duże oficyny, mała elektrownia, po przeciwnej stronie kino, za elektrownią znowu oficyna, stajnie, warsztaty, zamykał podwórze ogród. W ogrodzie znajdowała się restauracja i teatrzyk.[18]

Teren, na którym mieściła się restauracja Wypiszczyka należał do właścicieli kamienicy, zamożnej rodziny Jedwabów, znanych kaliskich Żydów. Ich syn, Henryk, urodzony w 1918 roku też bardzo dobrze zapamiętał ten lokal. Podczas wizyty w Kaliszu, w maju 2002 roku, opowiadał: na posiadłości naszej była też knajpa Wypiszczyka z kabaretem i bardzo przystojnymi tancerkami. Chętnie obserwowałem je przez okno, były to w okresie dojrzewania tak zwane „nauki specjalne”.

Dziś, tak samo jak przed laty, można pójść na spacer trasą, którą systematycznie przemierzał młody Stefan. Po lekcjach nie wracało się nigdy prosto do domu – szło się wzdłuż ulicy Wrocławskiej[19], aż do kościoła nazaretanek, potem z powrotem do Alej, Alejami do parku. W parku bulwarem Wałowym – długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu. W ten sposób obchodziliśmy codziennie główne ulice miasta i park – była to nasz najmilsza i najsystematyczniejsza czynność dzienna.[20]

Stosunkowo dużo miejsca w twórczości Otwinowskiego zajmuje ulica Stawiszyńska. Tu mieszka profesor Gillo, tu pewnego sobotniego wieczoru brodzący w gęstej mgle Stefan słyszy tragiczną modlitwę miotających się w rozpaczliwych konwulsyjnych drgawkach Żydów. Na ulicy Stawiszyńskiej pod numerem 4 mieścił się Żydowski Dom Starców Czarne postacie w długich chałatach, z nakrytymi głowami, kiwające się obrzędowo na tle jaśniejszego wnętrza głębi domu, stanowiły rzeczywiście widok niezwykle egzotyczny i trochę niesamowity.[21]

Przy ulicy Stawiszyńskiej znajdował się klasztor ojców Bernardynów[22], otoczony wysokim murowanym płotem. Przy kościele, jakby wpisany w krajobraz stary żebrzący człowiek. To Łuka, bohater wiersza Tadeusza Petrykowskiego Zmierzch: Gdy park się do snu kładł / i paw / zakrzyknął: Stachu! Sta – chu! Sta – chu! / a jęzor mgły znad Prosny szedł / aż w koleinę Bernardynki / dał okaryną ślepiec znak / bukom (…) Nad chlupotaniem bosych stóp / staccato kija – przeciw psom (…) i stuk / i stuk / stukał / pukał półczłowiek / żebrak / Łuka (…)

Za murem klasztornym – ogrody. Czasami przez szparę w furtce dojrzy się czarnych księży, którzy mówią sami do siebie albo rozmawiają z otwartą książką, szepczą zaklęcia.[23]

Ulicą Stawiszyńską, wreszcie, można dojść do dzielnicy – Majków, gdzie mieści się położony na wzgórzu cmentarz żołnierski. Tu leżą w ciszy ofiary Wielkiej Wojny: Niemcy, Rosjanie, nawet Włosi. Z majkowskiego wzgórza rozciąga się piękny widok na miasto, zbliżony do tego, jaki obserwował znajdujący się na cmentarzu narrator powieści.

Miasto leżało przede mną jak zabawka na stole. Na pierwszym planie tuż za rzeką, wielka żywa garbarnia. Trzy kominy dymem waliły w niebo, długie, wysmukłe jak kobiece nogi. Za garbarnią inne fabryki, kilka wież kościelnych, w środku miasta ratusz i obok nieco szerszy komin – browar, ulica Narutowicza.[24]

Z ulicą Stawiszyńską związana jest także postać Maniusia Bindlera z Okoliczności łagodzących, syna rzeźnika dzielnie podtrzymującego na duchu Stefana i jego matkę w czasie choroby. Pierwowzorem tej postaci był Marian Kibler, brat znanego później lekarza internisty (…) Sylwetka bohatera literackiego, o kaliskim rodowodzie, została ukazana tu najpełniej, choć autor zmienił mu wyznanie z katolickiego na protestanckie i dalsze jego losy pomieszał z historią całkiem innego człowieka, poznanego gdzieś w okolicach Suwałk[25].

Marian Kibler był kolegą z klasy Otwinowskiego, ale z jakiegoś powodu przeniósł się do Szkoły Przemysłowej w Bielsku. Po maturze wrócił do Kalisza i pracował w Zakładach Przemysłu Jedwabniczego Wistil. Z Otwinowskim nie utrzymywał żadnych kontaktów.

W Okolicznościach łagodzących jest jeszcze Klara, pielęgniarka ze szpitala św. Trójcy, i jej dwie ciotki – siostry Simel, prowadzące sklep z odzieżą przy ulicy Zamkowej. Zakochany w Klarze narrator powieści siedzi w kawiarni Schauba (dziś restauracja Pięterko) przy oknie i obserwuje znajdującą się naprzeciwko kamienicę.

Pamiętam dobrze, pierwsza sala bywała na ogół pusta, w drugiej czytało się gazety, z trzeciej dochodził stukot kul bilardowych. Klara, zamknąwszy sklep i wysprzątawszy jego obydwa pokoje, czekała jeszcze, żeby na piętrze ustały wszelkie oznaki życia. Ciotki wstawały do dnia, nie przeciągały więc nigdy wieczoru dla odpoczynku bez treści, czytały krótko już w łóżkach i wcześnie gasiły światło. Wtedy Klara pojawiała się w bramie. Płaciłem za kawę. Przechodziłem prze sień bez lęku (…)[26]

Nie wiem jak naprawdę miała na imię Klara, nie wiem, kim była i czy w ogóle była, ale to pięknie skrojona postać, więc postanowiłam ją przypomnieć.

Omawianie kaliskich utworów Stefana Otwinowskiego byłoby niepełne bez wspomnianego już opowiadania pt. Nic więcej nie dało się ustalić. Związane jest ono z przyjazdem pisarza do Kalisza w 1970 roku na zaproszenie klubu MPIK.

Narrator utworu, znany pisarz, przyjeżdża po 35 latach do miasta swojej młodości. Zatrzymuje się w hotelu, w którym już kiedyś mieszkał. Z okna pokoju na drugim piętrze rozciąga się ładny widok na miasto. Pomimo późnej pory, bohater nie może zasnąć. Pojawiają się obrazy: teatru, parku, rzeki, dostojnego gmachu trybunału, letniego ogródka Wypiszczyka, chorego na gruźlicę szwagra.

Jednak opowiadanie to ma szczególne znaczenie ze względu na obecność w nim dwóch bardzo ciekawych postaci: Alberta Biligera i docent Janiszewskiej. Druga z nich nie budzi żadnych wątpliwości i nią zajmę się najpierw: Przy jednym biurku siwa, ale niestara niewiasta.

Córka dyrektora informuje mnie:

– Pani docent Janiszewska

Obyta z księgami, ale i ludźmi polonistka szybka wprowadza mnie w swoją rzecz. Mówi płynnie, od czasu do czasu spoglądając w usystematyzowane notatki. Po niewielu minutach rozumiem, że owe zapiski chciałyby mnie określić, wprowadzić w sferę porządku. Sympatyczne brzmienie głosu ma ta nad podziw oczytana kobieta[27].

Wspomniana polonistka, rozmówczyni Stefana Otwinowskiego, to Halina Sutarzewicz (1909 – 1991), honorowa obywatelka miasta Kalisza, działaczka kulturalna i społeczna, popularyzatorka literatury związanej z Kaliszem, autorka wielu interesujących publikacji.

Ona sama tak pisze o swojej rozmowie z pisarzem: (…) rolę owej docent Janiszewskiej grałam ja. Zestawienie tego, co zostało napisane z prawdziwego przebiegu spotkania i rozmowy, jest najlepszym przykładem całkiem usprawiedliwionej swobody literackiego opracowania wydarzeń. Mało tego, że otrzymałam inne nazwisko i tytuł, że autor wyprowadził mnie na spacer, na którym nigdy nie byliśmy, że rozmowa, o którą prosiłam, odbyła się w czytelni klubu MPIK, a nie w zakładzie naukowym, to jeszcze z prowadzonego wtedy dialogu do tekstu opowiadania weszły minimalne fragmenty. Znalazły się zaś wypowiedzi, których w ogóle nie było. Czy więc niemal wszystko był fikcją? Nie. Bardzo prawdziwie oddany jest klimat, w jakim się ów wywiad odbywał, atmosfera swobodnej, chwilami nawet żartobliwej rozmowy, choć prowadzonej z kartką, w oparciu o pytania, na które otrzymałam pełne i ciekawe odpowiedzi, bez żadnych zastrzeżeń co do sposobu ich wykorzystania.[28]

Drugą postacią, która już budzi większe wątpliwości jest Albert Biliger. Mogę snuć przypuszczenia, że chodzi o Gustawa Arnolda Fibigera, a fabryka przy ulicy Szopena, to nie firma produkująca kosmetyki, ale słynna wówczas na całą Europę Fabryka Fortepianów – Calisia.

Wspomnienia kaliskie przewijają się przez całą twórczość Otwinowskiego. Nawet w Notesie Krakowskim, utworze, który jest swego rodzaju kroniką dziejów Krakowa pojawiają się wzmianki o Kaliszu. Pisarz spacerując po słynnych plantach przypomina sobie aleje kaliskiego parku.

W parku był bulwar nad Prosną. Chodziło się tym bulwarem na cudowny spacer – bulwarem długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu… Tak było w przyrodzie. Obraz zamykał się ciasno – pięknie, kontemplacyjnie. Dziś tamtą kontemplację poszerzam tęsknotą. I mnie bardzo często „droga wiedzie do starego grodu, otoczonego ramionami Prosny”…

I nie tylko dziś, kiedy piszę do Kalisza – ale prawie zawsze, gdy piszę.

Kalisz. Daleko – ale spotykam się z nim często. W obrazach, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń – a więc: literaturę.[29]

T eresa Rudowicz

[1] S. Otwinowski Kalisz z oddali w: Jednodniówka Zjazdu Wychowanków Gimnazjum im. Adama Asnyka, Kalisz 1947, s. 14.

[2] Sceptyk pełen wiary.Wspomnienia o Stefanie Otwinowskim, Kraków 1979, s. 18.

[3] Chodzi oczywiście o Grodziec.

[4] S. Otwinowski Życie trwa cztery dni, Kraków 1959, s. 7.

[5] H. Sutarzewicz Pisma rozproszone, Kalisz 1998, s. 88.

[6] S. Otwinowski Nic więcej nie dało się ustalić i inne opowiadania, Kraków 1982, s. 266.

[7] Aleksander Braude Nigdy dość się nie umiera, KAW, Warszawa 1990, s. 17

[8] Sceptyk…, op. cit., s. 40.

[9] Życie…, op. cit., s. 17.

[10] Ibidem, s. 18.

[11] Sceptyk…, op. cit., s. 37.

[12] Ibidem, s. 21.

[13] T. Pniewski, Kalisz z oddali, Kalisz 1988, s. 76.

[14] W czasie I wojny światowej teatr został zniszczony, stąd przedstawienia teatrów amatorskich.

[15] Sceptyk…, s. 28.

[16] Życie…, op. cit., s. 26-27.

[17] Ibidem, s. 6.

[18] Ibidem, s. 5.

[19] Dziś ulica Śródmiejska.

[20] Życie…, op. cit., s. 26.

[21] H. Sutarzewicz Pisma rozproszone, op. cit., s. 94.

[22] W 1919 roku klasztor przeszedł w ręce o. Jezuitów.

[23] Życie…, op. cit., s. 149

[24] Ibidem, s. 169.

[25] H. Sutarzewicz, op. cit., s. 97.

[26] S. Otwinowski Okoliczności łagodzące, Kraków 1968, s. 35.

[27] S. Otwinowski Nic więcej…, op. cit., s. 152.

[28] H. Sutarzewicz Pisma…, op. cit., s. 102.

[29] S. Otwinowski, Kalisz…, op. cit., s. 15.

STEFAN OTWINOWSKI W OCZACH INNYCH:

Powieść „Życie trwa cztery dni” stała się wydarzeniem literackim, pisali o niej starzy i młodzi krytycy, podkreślając zalety formalne i pisarską dojrzałość. Prof. Józef Ujejski, historyk literatury, wezwał swego studenta i rzekł po ojcowsku: — Po co panu polonistyka, nie będzie pan przecież belfrem, niech się pan zajmie pisaniem. Po czym sprawił, że młody autor dostał stypendium. W wiele lat później, w roku 1977 na obwolucie ostatniego wydania napisano: „Ta pierwsza książka, która wzbudziła kiedyś tak wielkie zainteresowanie, przetrwała próbę czasu i nadal zajmuje poczesne miejsce w dorobku zmarłego pisarza”.

Następną powieścią były „Marionetki”, skończył się legendarny Klub S, skończyły się aorysty i język starocerkiewny zaczęły się inne uniwersytety. Najpierw stolik w kawiarni Ziemiańskiej, potem stolik w Zodiaku. To także ścienna i zarazem błyskotliwa historia. I tu, i tam królował Witold Gombrowicz, a przy nim nieodłącznie, w charakterze — jak mówiono — szambelana mój mąż. Stefan Otwinowski, inspirator i animator wrzawy intelektualno-towarzyskiej, tak nieodzownej dla stylu i samopoczucia „mistrza”.

E. Otwinowska, Z kręgu Stefana, „Dekada Literacka” 1991 nr 22, także w internecie: online

 —————————

Teres Rudowicz

Stefan Otwinowski

Kamienica, Stefanie, stoi niezmieniona,

czasem zaglądam w okna, próbuję ustalić

coś więcej – zapis, zarys. obraz poruszony

też może być czytelny, jeśli wszystkie znaki

ułożą się już wcześniej. Nie szukać przypadku

w nagłym trzaśnięciu okna, w dziwnym zachowaniu

psa, który niespodziewanie wybiega na klatkę,

jak gdyby chciał zawrócić wszystkich do mieszkania.

Bywa, że zwierzę widzi coś więcej niż ludzie

bez uporczywej myśli, że życie to moment.

My za to przez ten moment możemy się łudzić,

że jesteśmy i wiemy gdzie, po której stronie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>