Kalisz literacki

KALISZ LITERACKI

Kalisz literacki. Teresa Rudowicz (Aneta Kolańczyk)

Wynalazek pisma stał się największym wydarzeniem w ewolucji człowieka, tradycje ustne i mity różnych społeczności plemiennych przetrwały setki pokoleń, ale pismo pozwoliło ludziom urodzić się na nowo. Wynaleziono je prawdopodobnie przed około 4000-8000 laty przez ludy pochodzenia semickiego, zamieszkujące doliny Tygrysu, Eufratu i Nilu. Najstarsze znaki wypalone na glinianych tabliczkach pochodzą sprzed 5500 lat. Znaleziono je w starożytnym mieście Kisz.

         Ludzkość tworzy dzieła obecnie uznawane za literaturę od 2, 5 tysięcy lat, chociaż samo pojęcie we współczesnym znaczeniu tego słowa datuje się na wiek XIX. Przed rokiem 1800 jak podaje Jonathan Culler: „Termin ten i jego odpowiedniki w innych językach europejskich oznaczały bądź piśmiennictwo, bądź wiedzę książkową. Nawet dziś można zetknąć się z takim użyciem słowa – kiedy uczony oznajmia, że literatura dotycząca ewolucji jest ogromna, nie chce przez to powiedzieć, że napisano na ten temat mnóstwo wierszy i powieści, tylko, że piśmiennictwo poświęcone temu zagadnieniu jest obfite”.

         Gdyby więc rozpatrywać powyższe pojęcie w ten sposób, to Kalisz do literatury trafił bardzo wcześnie, bo w II w. n. e. Jest to pierwsza udokumentowana wzmianka we „Wstępie do geografii” Klaudiusza Ptolemeusza. O istnieniu takiej osady wiemy również z „Germanii” Tacyta. Leżąca na słynnym bursztynowym szlaku Kalisia, której rodowód jest znacznie starszy, znalazła się w piśmiennictwie wcześniej. Wędrowali przecież tędy kupcy Imperium Rzymskiego po bursztyn. Starali się w miarę możliwości opisać te tereny barbarzyńskie i dzikie. Sam Ptolemeusz korzystał z ich doświadczeń i początkowo opierał się na notatkach sporządzonych przez Marinosa z Tyru w I ćwierćwieczu II w. n. e. Brak jest dokładniejszych informacji o naszych ziemiach w źródłach pisanych z pierwszych stuleci naszej ery. Wynika to najprawdopodobniej z faktu, że nie graniczyły one bezpośrednio z Imperium Rzymskim. Oczywiście są to tylko spekulacje, jak również i to, że owa zanotowana przez Klaudiusza Ptolemeusza Kalisia wcale nie musiała być dzisiejszym Kaliszem. Dyskusje trwają i spór tak naprawdę nie został rozstrzygnięty. Oczywiście, wzmianka uczonego Greka z Aleksandrii dała, jak pisze Marek Rezler, „początek jednej z najtrwalszych legend tego miasta oraz stworzyła podstawę do dumy i akcentowania jego wyjątkowości”.

         Oprócz legend mamy również fakty. W najstarszej części Kalisza w grodzisku na Zawodziu archeolodzy znaleźli monety rzymskie. Mówi się, że ich ilość stanowi prawie połowę wszystkich monet rzymskich znalezionych na terenie całego kraju. Prowadzone odkrycia archeologiczne pokazują, jak podaje Krzysztof Dąbrowski, jakie towary docierały z Imperium Rzymskiego na ziemie słowiańskie. Były to wyroby z brązu, srebra, szkła, luksusowa ceramika, monety i ozdoby, w nielicznych przypadkach narzędzia pracy lub przedmioty codziennego użytku. W zamian za swoje towary obcy kupcy otrzymywali, oprócz bursztynu, skóry, futra, miód, wosk, niewolników i prawdopodobnie także zboże, bydło i żelazo.

         Choć piśmiennictwo dotyczące tych terenów prawie nie istnieje, starożytna Kalisia kusiła i rozbudzała wyobraźnię późniejszych twórców i to nie tylko lokalnych.

         W opowiadaniu Jana Parandowskiego zatytułowanym „Między lampą a świtem”, pochodzącym z tomu „Godzina śródziemnomorska”, odbywa się wielce zajmująca rozmowa dwóch mężczyzn, poety i numizmatyka, pochylonych nad rzymską monetą, pochodzącą z ostatniego roku panowania Nerona. W ręce zbieracza, pasjonata dostała się za sprawą znajomej z Kalisza, która znalazła ją w ogródku podczas wiosennych robót. Numizmatyk mówi: „Kalisz leżał na odwiecznym szlaku bursztynowym. Tu nasi przodkowie…

         – Czytałem kiedyś – przerwał mu poeta – o dwóch szlakach idących przez ciemne wieki prehistorii: szlak bursztynu i szlak purpury. Odtąd wizja tych dwóch dróg, złotej i purpurowej, nawiedza mnie nieustannie.

         – Cudownie. To mi pozwala mieć nadzieję, że napisze pan o tym poemat. Widzę, jak w wierszach połyskują kawały bursztynu z grobów egipskich i egejskich (…)

         A więc tu nasi przodkowie wymieniali bursztyn na wyroby cywilizacji rzymskiej. Nie gardzili również tą drobną monetą z wyobrażeniem tajemniczego, nieznanego władcy, opatrzoną tajemniczymi znakami. Brali ją jako amulet, zawieszali na szyi, zaszywali w suknie i często gubili ku swej rozpaczy, a ku radości archeologów, którzy tropią szlaki tych monet po naszej ziemi. sam kiedyś w młodości wyrysowałem mapę wszystkich miejsc, gdzie kiedykolwiek znaleziono monety rzymskie, i jest ona obsiana czerwonymi punktami jak niebo gwiazdami w pogodną noc letnią. A Kalisz wraz z okolicą odznacza się wielką purpurową plamą jak te, którymi się dziś zaszczyca wielomilionowe stolice świata. To najstarsze w pamięci ludzkiej miasto polskie”.

         Nie wiemy, czy młody poeta spełnił prośbę numizmatyka i napisał poemat. Zrobił to natomiast Maciej Maria Kozłowski, który w wierszu „Przedsłowie” sięga do początków, choć może należałoby powiedzieć do prapoczątków grodu nad Prosną.

                   …Moja ojczyzna – Europa,

                   gdy z nagła ją nawiedził byk

                   pod stukot – chichot Świętowida,

                   co tężał w przedporannej mgle

                   i toczył opal żuków w mchach,

                   w porostach lśnieniu srebrnoszronnym,

                   w których się łania z łanią schodzi,

                   gdy cichnie cierpka miedź księżyca

 

                   – w czas taki matka Europa

                   roniła złotą kroplę potu

                   w grudę bursztynu przemienioną

 

                   …A przemierzając trzęsawisko

                   w muzyce olch i tataraków,

                   wędrowiec skuty w skórę dzika

                   zmościł jej gniazdo w pradolinie

                   mgielnej, brzezinnej i topolnej,

                   z pomrukiem żubra, świstem bobra

                   i fletem wierzby zawodzącej

                   w rozcapierzonej dłoni rzeki:

                   zalśniła iskrą w jamce trzmiela

                   więziona kropla życiodajna.

         Ten sam wędrowiec, skuty w skórę dzika, pojawia się w „Baśniach i legendach kaliskich” Eligiusza Kor-Walczaka. Choć nie możemy traktować ich jako dokumentu, zawierają jakąś część historycznej prawdy. Prowadzi nas Walczak przez głębię dziejów, kiedy to w miejscu dzisiejszego miasta „szumiał bór odwieczny – puszcza dzika i ogromna. Przedzielony rzeką ciemny las ukazywał tu i ówdzie płaskie, zdradliwe polany ogromnych bagien”.

         Starożytna Kalisia podziałała na wyobraźnię znakomitego regionalisty Bogumiła Kunickiego. Jego „Ballady kaliskie” stanowią doskonałe połączenie gawędy z dokumentem. Rzetelnie przebadane dzieje miasta, opowiedziane z dużym talentem literackim, stanowią ważną pozycję wśród innych kaliskich opracowań. Kunicki też sięga do początków i snuje swoją balladę: „Wyobraźmy sobie: szeroka, rozłożysta pradolina Prosny z nasłonecznionymi, wysokimi brzegami; obfitość wody w rzece i w licznych tu pomniejszych rzeczkach, strumieniach i strugach; piaszczyste i lekkie gleby łatwe do uprawy; dostatek łąk żyznych ciągnących się między zakolami. Czyż można sobie wyobrazić lepszą krainę dla pracowitego, zbożnego życia? Nie było w tym nic dziwnego, że od najdawniejszych czasów pradolina Prosny była terenem intensywnego osadnictwa”.

         Badania archeologiczne wykazały przeszło 200 stanowisk z okresu rzymskiego na terenie dzisiejszego miasta i w bliskim jego sąsiedztwie. Były to głównie ślady po domostwach i budynkach gospodarczych, paleniska, ale także piece hutnicze.

         Starożytna Kalisia stała się również tematem powieści Janusza Teodora Dybowskiego „Gorące wici”. Zadedykował ją rodzinnemu miastu z okazji obchodów 18 wieków jego historii. Akcja powieści rozgrywa się w II w. n. e., czyli w czasie, kiedy rozwijały się kontakty pomiędzy Imperium Rzymskim a ziemiami słowiańskimi. Kontakty te ukazane są na kanwie przeżyć kowala Sinocha – Światłego oraz dwóch chłopców, Mariusza i jego przyjaciela. Barwna i żywa akcja przenosi nas w świat słowiańskiego plemienia Kalisiów, walk z germańskim najeźdźcą, ale także wierzeń i obrzędów. Wizja Dybowskiego trochę baśniowa i fantastyczna została poparta studiami i uporczywymi poszukiwaniami wśród rzymskich świadectw literackich, a także zabytków wytworzonych rękami naszych przodków przed osiemnastoma wiekami.

         Najstarsza zapisana wiadomość o Kaliszu pochodzi z roku 1106 i znajduje się w kronice Galla Anonima. Słynny dziejopis zanotował, co następuje: „Bolesław atoli śpiesznie przybył pod Kalisz, a napotkawszy tam opór garści wiernych Zbigniewowi w kilku dniach gród ten zajął”. Opisane wydarzenie miało miejsce jesienią 1106 lub zimą 1107 roku i dotyczyło sporu, jaki toczył się pomiędzy Bolesławem Krzywoustym, a jego bratem Zbigniewem. Kolejna wzmianka o Kaliszu zawarta jest w bulli gnieźnieńskiej z roku 1136. W dokumencie tym Kalisz wymieniony jest w gronie naczelnych grodów kasztelańskich.

         Więcej uwagi grodowi nad Prosną poświęcił drugi wielki kronikarz – Jan Długosz. W jego dziele Kalisz pojawia się wielokrotnie. Autor Kronik pisze o ufundowaniu przez Mieszka Starego Kolegiaty św. Pawła w 1155 roku, miejsca wiecznego spoczynku fundatora i jego syna Mieszka Mieszkowica, o bohaterskiej obronie mieszkańców grodu przed Krzyżakami w 1331 r. i słynnym traktacie pokojowym zawartym w Kaliszu w 1343r. Oto, co w XV wieku zanotował: „A gdy miasto Kalisz z dawnego miejsca, na którym podówczas się znajdowało, w inne, kędy teraz leży przeniesiono, kolegiata także z kościoła św. Pawła do kościoła kolegiackiego Marii Panny przeniesiona została, po czym budowa św. Pawła upadła i zniszczała, a z nią i grób książęcy zginął, który mieszkańcy tameczni pokazują wprawdzie, ale gdzie był, z pewnością nie wiedzą”.

         O wspomnianej przez Długosza kolegiacie św. Pawła pisze także trzynastowieczna Kronika Wielkopolska. Mamy w niej krótką wzmiankę, o tym, że została ufundowana przez Mieszka III Starego i wzniesiona z ciosanych kamieni w roku 1165. Z ową kolegiatą wiążą się dwie legendy: jedna mówi, że kościół miał zapaść się pod ziemię, druga dotyczyła grobów fundatora i jego syna, którzy rzekomo mieli zostać pochowani w złotych trumnach. Chętnych do sprawdzenia, jak było naprawdę nie brakowało, co spowodowało wiele zniszczeń w obrębie starego grodu.

         Nie sposób nie wspomnieć tu o znaczącej roli grodu nad Prosną, który w wiekach średnich oprócz Gniezna i Poznania był trzecim ważnym miastem Wielkopolski. Bywały tu różne znakomitości ówczesnej Polski, sam król Władysław Jagiełło był w Kaliszu wielokrotnie. Tu gościł wracającego z wyprawy do Ziemi Świętej króla duńskiego Eryka, tu także aż siedem razy spędzał święta wielkanocne.

         Wiek XVII to dla Kalisza przede wszystkim sprowadzenie przez arcybiskupa Stanisława Karnkowskiego ojców jezuitów. W 1584 roku zostało założone w Kaliszu Kolegium Jezuickie, ważny ośrodek oświatowy i kulturalny. Dysponował on własną drukarnią. Pierwsza książka, zatytułowana „Katechizm rzymski”, wyszła w 1603 roku z tłoczni Jana Wolraba Młodszego, drukarza poznańskiego, sprowadzonego przez jezuitów do Kalisza. W nadprośniańskim grodzie nie był długo, w 1605 roku sprzedał drukarnię Wojciechowi Gedeliusowi i to jego nazwisko na długo związało się z Kaliszem. Z tłoczni Gedeliusa wyszło wiele ciekawych druków, wśród nich na szczególną uwagę zasługuje dzieło jezuity i astronoma – Karola Malaperta pt. „Variorum poematum fasciuculus”, w którym znalazł się jeden z nielicznych zachowanych tekstów scenicznych, przeznaczonych dla jezuickiego teatru szkolnego.

         Sam Gedelius także miał ambicje literackie i w 1617 roku wydał jako osobny druk łaciński wiersz zatytułowany „Typographiae Calissiensis studium honoris”. Adresowany był do arcybiskupa gnieźnieńskiego, Wawrzyńca Gembickiego, z prośbą o pomoc i wsparcie. Poetyckie próby drukarza odniosły skutek, gdyż po wizycie arcybiskupa w kaliskim kolegium jezuickim Gedelius zaczął używać tytułu – drukarz J. M. Arcybiskupa Gnieźnieńskiego.

         Pierwszy polskojęzyczny wiersz o Kaliszu wyszedł prawdopodobnie spod pióra Sebastiana Śleszkowskiego, doktora medycyny i filozofii. Utwór ten opisujący herb miasta pochodzi z książki „Odkrycie zdrad żydowskich”, wydanej w 1621 roku, i ma wymowę zdecydowanie antysemicką, podobnie jak inne jego wiersze, skierowane przeciw żydowskim lekarzom, ale jak przekonuje nas Bogumił Kunicki w swojej balladzie: „Śleszkowski sam musiał w Kaliszu ostro konkurować właśnie z dwoma medykami żydowskimi. I takie były przyczyny wszelkich niesnasek i zatargów”.

         Uczniem kaliskiego Kolegium Jezuickiego był słynny poeta doby baroku Samuel ze Skrzypny Twardowski. Sławę zyskał jeszcze za życia, a jego bogata i zróżnicowana gatunkowo twórczość wyróżnia się na tle naszej ówczesnej literatury. W napisanym krótko przed śmiercią osiemnastowersowym wierszowanym „Nagrobku” Twardowski pisze:

                   Ojciec ze Skrzypny Mikołaj, matka z Ponętowa.

                   W lutym mnie powieła zacna białogłowa.

                   Młodość pierwszą kaliska wyprawieła szkoła…

         W 1649 roku w drukarni jezuickiej wydrukowano nieukończony poemat epicki Twardowskiego „Władysław IV król polski i szwedzki”, w 1681 poemat „Wojna domowa z Kozaki i Tatary” (było to drugie wydanie, pierwsze zostało wydrukowane w Lesznie w latach 1651-55), oraz zbiór wierszy „Miscelanea selecta”.

         Mówiąc o kaliskim kolegium jezuickim nie można nie wspomnieć o księdzu Kasprze Drużbickim (1590-1662), pisarzu religijnym, który w latach 1633-1634 sprawował w Kaliszu funkcję rektora. W grodzie nad Prosną, już po śmierci Drużbickiego, została wydana w 1683 roku, jedna z ważniejszych jego rozpraw zatytułowana „Meta cordium Cor Jesu” ( Serce Jezusa metą serc).

         Z Kolegium jezuickim wiąże się również powstanie w Kaliszu teatru, najstarszej w mieście instytucji kulturalnej. Pierwsze przedstawienie, oczywiście po łacinie, odbyło się z okazji przekazania przez fundatora arcybiskupa Stanisława Karnkowskiego gmachu Kolegium w posiadanie Jezuitom w roku 1584. W tymże budynku w dzień Bożego Ciała odegrano, po raz pierwszy po polsku, dialog „O doczesnym życiu człowieka” wraz z „Odprawą posłów greckich” Jana Kochanowskiego i tragedię „Jeftes”.

         Teatr szkolny działający w Kolegium okazałymi widowiskami uświetniał ważne wydarzenia z życia miasta lub wizyty dostojnych gości. I tak na przykład w 1628 roku młodzież jezuicka odegrała przedstawienie dla uczczenia wizyty Zygmunta III, a w 1679 dla Jana z Bnina Opaleńskiego wojewody brzeskiego, generała wielkopolskiego.

         W 1800 roku, wracając latem z Poznania, Wojciech Bogusławski przybył do Kalisza i tu za pozwoleniem Nepomucena Sokolnickiego, dzierżawcy majątku po Kanonikach Szpitalnych de Saxia (zwanych też Duchniakami od kaliskiego kościoła św. Ducha), za potwierdzeniem układu przez magistrat i ówczesną kamerę pruską w ciągu dwóch tygodni na przestrzeni 51 łokci kwadratowych wybudował teatr drewniany, a raczej szopę. W niej to właśnie po raz pierwszy 2 sierpnia tegoż roku odegrana została komedia „Ton wielkiego świata”. W roku następnym w lipcu w ciągu jedenastu dni z muru pruskiego wystawił teatr na tysiące osób. Dekoracje w nim były pędzla Antoniego Smuglewicza. W tej to budowli dawał on w latach następnych z pewnymi przerwami przedstawienia z rozmaitym powodzeniem. W roku 1817 Bogusławski (zrzekłszy się już poprzednio dyrekcji teatru narodowego) sprzedał go z przeznaczeniem do rozbiórki. Plac, na którym stał teatr znacznie powiększony, Rząd Królestwa oddał w wieczystą dzierżawę Wincentemu Przechadzkiemu na zbudowanie na nim fabryki sukna. Przechadzki zamiast fabryki wzniósł potężną kamienicę.

         Sztuka dramatyczna na pewien czas przeniosła się w gościnne progi Hotelu Polskiego, zwanego także hotelem Woelfla. W tym budynku odbywały się przedstawienia z udziałem czołowych artystów scen warszawskich. Ze swoją trupą przyjeżdżał do Kalisza zięć Wojciecha Bogusławskiego Ludwik Osiński, profesor literatury w ówczesnym Uniwersytecie Warszawskim, który po zrzeczeniu się przez Bogusławskiego dyrekcji Teatru Narodowego objął jego kierownictwo.

         Wiek XIX to przede wszystkim czas odbudowy miasta po pożarze w 1792 roku. Wybuchł on w nocy z 13 na 14 września na ulicy Wrocławskiej (dziś Śródmiejska) w okolicach św. Stanisława i wkrótce ogarnął całe miasto. Spłonął wówczas średniowieczny ratusz i zamek.

         Dnia 13 lutego 1793 wkroczyły do Kalisza wojska pruskie pod dowództwem gen. Frankenberga. Województwo kaliskie weszło w skład nowej prowincji pod nazwą Prus Południowych. Władze pruskie podjęły ciężar odbudowy miasta, ale także dbały o jego germanizację. Przebudowano szkoły jezuickie na pruski korpus kadetów, kościół pojezuicki oddano gminie ewangelickiej, likwidowano klasztory, rozebrano zamek. W obręb miasta zostały włączone Wrocławskie i Toruńskie Przedmieście, powstały nowe ulice Babina i Aleja Wolności. Po przegranej przez Prusaków w 1806 roku bitwie pod Jeną, zwycięskie wojska francuskie zajęły Wielkopolskę. Utworzono Księstwo Warszawskie z Kaliszem, jako siedzibą departamentu.

         Na wieść o klęsce wroga oraz na apel generałów Henryka Dąbrowskiego i Józefa Wybickiego mieszczaństwo kaliskie z Kasprem Miaskowskim na czele rozbroiło pruską załogę, stacjonującą w mieście. Wybicki osobiście w 1806 organizował w Kaliszu polską administrację miasta i województwa.

         W roku1812 przyjechał do Wielkopolski Julian Ursyn Niemcewicz. Była to jego druga wizyta w tych stronach. Pierwszy raz gościł w Objezierzu u Wojciecha Węgorzewskiego i jego żony Anieli z Kwileckich w 1804 r. Obecna wyprawa autora „Powrotu posła” ma już zgoła inny charakter. Niemcewicz pojawia się w departamentach wielkopolskich jako przedstawiciel krajowej administracji, mianowicie jako delegat Dyrekcji Edukacji Narodowej, ówczesnego Ministerstwa Oświaty. „Właśnie wypadł okres dorocznych inspekcji szkół prowincjonalnych, co należy do obowiązków zasłużonego gramatyka ks. Onufrego Kopczyńskiego. 77-letni starzec w tym roku jednak nie wyjedzie na wizytację – tłumaczy się „ obciążeniem latami”. Zastąpi go Niemcewicz (…) Szlak podróży inspekcyjnej powiedzie go najpierw ku ziemiom czerwińskiej, płockiej i dobrzyńskiej, a więc do tzw. Prus Królewskich. Odwiedzi Toruń, Chełmno i Bydgoszcz, skąd skieruje się na południe – do Wielkopolski” – to cytat z książki „Literackie przystanki nad Wartą” pod redakcją Zygmunta Szweykowskiego.

         Wypełniając obowiązki służbowe, Niemcewicz zwiedza również ziemię wielkopolską, robiąc skrupulatne notatki. Wejdą one do tomu „Podróży historycznych” jako jego drugi rozdział. Niemcewicza szczególnie interesuje stary szlak piastowski, „miejsca, z których całe plemię narodu początek swój bierze”, stąd nie dziwi wytyczony szlak od Pakości przez Kruszwicę, Strzelno, Trzemeszno, Gniezno do Wrześni i powrót do stolicy przez Pyzdry, Kalisz, Opatówek, Łowicz.

         Do Kalisza przybył 27 września 1812 roku. Zjawił się w Prefekturze Departamentu Kaliskiego, by osobiście pokwitować pewną kwotę, zebraną w Kaliskiem na subskrypcję jego „Śpiewów historycznych”. Dokument ten zachował się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Jego treść jest następująca: „Jako za Prenumeratę na dzieło przez Towarzystwo Królewskie wydać się mające Śpiewów historycznych odebrałem złp. 567 od W. Kowalskiego, sekretarza generalnego Departamentu Kaliskiego – zaświadczam.

         W Kaliszu dnia 27 września r. 1812-go.

                                      J.U. Niemcewicz”.

         Z pamiętników wynika, że zwiedzał Kalisz i że upamiętnił tę wizytę opisem miasta. Wyróżnił w nim obraz Smuglewicza w kościele franciszkanów i obraz w kościele św. Mikołaja, który kojarzył mu się z dziełem Rubensa, widzianym w Antwerpii, nie bez powodu zresztą. W ogromnej, gotyckiej, belgijskiej katedrze są dwa tryptyki rubensowskie, prawy tryptyk jest bardzo podobny do kaliskiego obrazu „Zdjęcie z krzyża”, pochodzącego ze szkoły Piotra Pawła Rubensa. Obraz ten spłonął w 1973 roku.

         Po klęsce Napoleona upadły nadzieje na odzyskanie niepodległości. W kwietniu 1813 roku odbył się w Kaliszu wielki zjazd monarchów. Car Aleksander spotkał się z cesarzem Austrii i królem Prus. Omawiano nowy porządek w Europie. Po kongresie wiedeńskim Księstwo Warszawskie z Kaliszem włączono do zaboru rosyjskiego. Granica rosyjsko-pruska znalazła się tuż za miastem. Kalisz z przywilejem miasta granicznego stał się miejscem ożywionych kontaktów handlowych. Powstawały również w mieście fabryki zakładane przez przybyszów z Zachodu, nowe budynki projektowane przez znakomitych architektów: Sylwestra Szpiclowskiego i Franciszka Reisteina. Pobudowano wówczas pałac pułkownika Grzegorza Puchalskiego według projektu Szpilowskiego, w którym w roku 1837 zamieszka rodzina Wasiłowskich.

         11 września 1838 roku w Kaliszu, w domu położonym przy ul. Warszawskiej 60, urodził się Adam Asnyk, jedyny syn Kazimierza Asnyka i Konstancji z Zagórowskich. Ojciec poety był porucznikiem wojsk polskich za czasów Wielkiego Księcia Konstantego. Brał udział w powstaniu listopadowym. Wzięty do niewoli w bitwie pod Grochowem, został zesłany na Sybir. Po powrocie – jak pisze sam Adam Asnyk w notatce biograficznej: „z przeciętą już karierą wojskową i pozbawiony środków do życia osiedlił się w Kaliszu”.

         Podczas wojennych wojaży poznał i zaprzyjaźnił się z Adamem Helbichem, lekarzem, który służył mu pomocą w zagospodarowaniu się w Kaliszu i w założeniu sklepu. Kazimierz Asnyk bywał u przyjaciela często. W jego mieszkaniu poznał Konstancję Zagórowską, która była wychowawczynią dzieci doktora Helbicha.

         Pobrali się 15 lipca 1837 roku w parafii św. Mikołaja w Kaliszu (pan młody ma wówczas lat 40, panna młoda 35). Świadkami na ślubie byli brat Konstancji Józef Zagórowski i doktor Adam Helbich.

         Kazimierz Asnyk okazał się człowiekiem przedsiębiorczym, mającym głowę do interesów.

         W gazecie „ Kaliszanin” z 1896 r. zanotowano: „ Kazimierz Asnyk osiadł na stałe w naszym mieście otworzywszy skład skór”.

         Według relacji księdza Wojciecha Helbicha (wnuka Adama Helbicha), „Kazimierz Asnyk miał w Kaliszu (na Placu Św. Józefa) księgarnię i wypożyczalnię książek, ale był to mało znaczący epizod w jego życiu. Dużo bardziej dochodowym zajęciem było udzielanie pożyczki na procent. Próbował także szczęścia w innych dziedzinach handlu. W okresie, w którym miał skład z żelazem, handlował także suknem. Sprzedając sukno zachwalał, że jest mocne jak żelazo, sprzedając stal dowodził, że gnie się jak sukno”. Jak podaje A.J. Mikulski – Kazimierz Asnyk posiadał również w Kaliszu hotel. Dzięki talentowi handlowemu mógł zapewnić godziwy byt swojej rodzinie. Dzieciństwo małego Adama upływało więc w dostatku.

         Państwo Asnykowie na pewno wiązali ze swoim jedynakiem wielkie nadzieje i mieli wobec niego ogromne plany. Dziecku bez problemów udawało się sprostać oczekiwaniom rodziców. Było wrażliwe, ciekawe świata, inteligentne i zdolne. Kazimierz Asnyk starał się wychowywać syna na mężczyznę. Sam, będąc żołnierzem, podtrzymywał w domu nastroje wojskowe. „W wolnych chwilach uczył mnie musztry i zaprawiał do rygoru wojskowego. Swoją marsowa powierzchownością i przybraną surowością, pod którą kryła się wielka dobroć, imponował mojej dziecięcej wyobraźni”.

         Talent poetycki małego Adama ujawnił się dość wcześnie. Przyszły poeta układał rymowane wierszyki przy różnych okazjach. Matka zachęcała go do „uprawiania” tej sztuki poprzez płacenie mu trzech groszy honorarium za każdą rymowankę.

         Ojciec wolał, aby syn zajmował się czymś pożyteczniejszym. Być może miał nadzieję, że w przyszłości będzie prowadzić razem z nim interesy handlowe. Młody poeta „musiał być strofowany przez ojca za te wczesne wycieczki w krainę poezji, gdyż raz powiedział: „Jak będę sławny, to ojciec wtedy nie powie, na co to pisanie”.

         Od kiedy młody Adam nauczył się czytać, książki stały się jego pasją i namiętnością. Czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. miał do nich łatwy dostęp, gdyż jego ojciec wraz z przyjacielem Walentym Stanczukowskim (Adam Asnyk nazywał go ojcem chrzestnym, choć w istocie nim nie był) założył w Kaliszu na Placu Św. Józefa księgarnię z czytelnią.

         Walenty Stanczukowski był uznanym w Kaliszu lekarzem, wykonującym swój zawód z poświęceniem, jak również wielkim społecznikiem. W 1854 r. ożenił się z Emilią Filleborn, przełożoną znanej, także poza Kaliszem, pensji żeńskiej.

         Emilia Filleborn była uczennicą Klementyny z Tańskich-Hoffmanowej, którą uczciła wmurowaniem tablicy pamiątkowej w kościele ojców Franciszkanów w Kaliszu.

         Dla Walentego Stanczukowskiego napisał przyszły poeta najdawniejszy z zachowanych wierszy pt. „Krowa i rzeźnik” opatrzony datą 14 lutego 1849 r. Na pewno nie był to pierwszy jego utwór, gdyż młody Adam chętnie wręczał swoje „dzieła” rodzinie i znajomym przy różnych okazjach.

         Niewiele wiemy o wnętrzu mieszkania, meblach, sprzętach gospodarstwa domowego, pamiątkach, bibelotach, zabawkach małego Adama. Do państwa Asnyków zabiera nas Urbanowa z noweli Marii Konopnickiej i czasopismo „Bluszcz” z 1930 r. opisujące wystawę pamiątek po Asnyku. Mieszkania kupieckie połowy XIX wieku, jak pisze Sławomir Przygodzki, „były zasobne, kilkupokojowe, wyposażone w solidne, drogie meble, głównie z drzewa olchowego lub brzozowego. Kuchnie wyposażone były w sprzęty miedziane i mosiężne”. Żelazne garnki, trwałe i nietłukące, o których z taką dumą opowiada bohaterka noweli Konopnickiej:

         „– Masz babo redutę! woła Urbanowa uderzając w suche, pomarszczone ręce – znowu skorupa! Nienastarczone rzeczy z tymi skorupami… Taki nowy garnek… Tygodnia jeszcze nie ma… Ażeby to choroba z takim gospodarstwem! …Ale to tak, kiedy żelaznych garnków w domu nie ma, tylko same skorupy. Jakem była u państwa Asnyk, to tam nijakich skorupianych garnków nie było. Same żelazne, jeden w drugi, jak wybrane …Po tym pierwszym wybuchu do wieczora już było jedno i to samo. U państwa Asnyk było tak a tak, u państwa Asnyk robiło się to a to, u państwa Asnyk nigdy tego nie bywało, u państwa Asnyk tego nauczona, u państwa Asnyk do tego nienawykła… słowem gotowy prejudykat na każdą porę dnia i nocy i na wszystkie kuchennego życia wypadki (…) Tu wyznać muszę z całą pokorą, że nazwisko państwa Asnyk obrzydło mi tak, żem go po prostu znieść nie mogła”.

         W roku 1849 Adam Asnyk rozpoczyna naukę w trzeciej klasie w Wyższej Szkole Realnej. Do tego czasu uczył się w domu.

         Wyższa Szkoła Realna powstała w Kaliszu w 1845 r., na miejscu zlikwidowanego gimnazjum filologicznego. Oprócz ogólnego wykształcenia na poziomie średnim, szkoła dawała przygotowanie chemiczno-technologiczne. Nie było to bez znaczenia, gdyż Kalisz był ważnym ośrodkiem włókienniczym i szkoła o takim profilu mogła kształcić młodzież, która później znajdowała zatrudnienie w tym przemyśle.

         W latach 1845-1854 inspektorem szkoły był profesor Karol Beithel.

         Program nauczania realizowany na 32 godzinach tygodniowo obejmował następujące przedmioty: religię (w zależności od wyznania ucznia rzymsko-katolicką, ewangelicką lub prawosławną), język rosyjski, język polski, język łaciński, arytmetykę z buchalterią, geometrię, kaligrafię, rysunki, trygonometrię, algebrę, technologię chemiczno-mechaniczną, geometrię opisującą, wiadomości z historii powszechnej, geografię matematyczną, fizykę ogólną, zoologię, botanikę, mineralogię, mechanikę ogólną, wiadomości z nauk przyrodniczych i higieny.

         Dodatkowym przedmiotem nieobowiązkowym była muzyka. Działała szkolna orkiestra i chór.

         Uczniowie otrzymywali cenzury co 1-1,5 miesiąca, stopnie okresowe wyrażano cyframi arabskimi (2;  itp.), przy rocznych dodawano jeszcze ułamki dziesiętne (np. 4,25 lub 2,35 itp.)

         Egzaminy promocyjne i końcowe odbywały się komisyjnie, w skład komisji wchodzili dwaj nauczyciele i inspektor.

         Uczniom klas IV stawiano dodatkowe wymagania, bowiem ukończenie czterech oddziałów Wyższej Szkoły Realnej było równoznaczne z uzyskaniem wykształcenia na poziomie powiatowej szkoły realnej.

         Kto chciał uzyskać świadectwo maturalne, czyli tzw. patent, musiał uczyć się jeszcze 2 lata by zdać egzamin końcowy z 21 przedmiotów.

         Strojem obowiązującym w szkole był granatowy mundurek, zapinany na dwa rzędy posrebrzanych guzików z wysokim amarantowym kołnierzem. Tego samego koloru był też lampas u czapki. Każda czapka miała swój numer zapisany w dzienniku lekcyjnym. Obecność na zajęciach była skrupulatnie odnotowywana.

         Poza lekcjami młodzież spotykała się często w różnych domach na rozmowach, dyskusjach, czytaniu „mistrzów pióra”, śpiewaniu, odgrywaniu scen dramatycznych w teatrze amatorskim. Inicjatorem takich spotkań był znany nam już Walenty Stanczukowski.

         Nauka w szkole była płatna (w klasach młodszych było to 4 rs, w klasach starszych – 8, w roku szkolnym 1851/52 świadczenie roczne wzrosło w klasach starszych do 15 rs, a w klasach młodszych do 8).

         W latach 1845-62 w szkole uczyło 38 nauczycieli, do najwybitniejszych należeli: polonista Sylwester Kinicki, matematycy – Jan Kluczewicz, Cyprian Laudyn, Ignacy Kowalski oraz nauczyciel religii ksiądz Józef Herbich.

         Adam Asnyk najbardziej lubił swego polonistę S. Kinickiego, któremu zadedykował wierszyk zatytułowany „Z powinszowaniem Imienin”:

                   Ty, co się w miejsce ojca nami opiekujesz,

                   Co młodociane serca do dobroci kierujesz,

                   Co zasiewasz je wiarą tak ziarnem pole,

                   Wypleniasz złe nałogi jak szkodliwe kąkole,

                   Kształcisz umysł nauką, szczepisz wiadomości,

                   Obudzasz wszystkie władze, co były uśpione.

                   Przyjm, w dowód mojej nigdy nie zgasłej wdzięczności,

                   Życzenie proste, serca popędem wiedzione.

         W roku 1853 przyszły poeta kończy szkołę i uzyskuje patent uprawniający go do rozpoczęcia studiów wyższych. Nie rozpoczyna ich jednak od razu. „Byłem za młody jeszcze, żeby udać się na uniwersytet, jak to było moim marzeniem, pozostałem chwilowo w domu, ucząc się łaciny, francuskiego, niemieckiego i angielskiego, jak również botaniki i chemii, do których miałem zamiłowanie. Prócz tego aplikowałem w sądzie pokoju dla obeznania się trochę z prawem” – pisze w „Notatce biograficznej”.

         Studia rozpoczyna Asnyk dopiero jako 18-to latek jesienią 1856 r. Zgodnie z wolą ojca zapisuje się wówczas do Instytutu Agronomicznego w Marymoncie pod Warszawą. Nie odpowiada mu jednak ten rodzaj studiów. Narzeka na zbyt niski poziom. Kiedy więc reumatyzm stawowy, jak go nazywa, uniemożliwia mu naukę, z radością wraca do domu.

         W następnym roku wstępuje do nowo otwartej w Warszawie Akademii Medyczno-Chirurgicznej.

         W 1869 r. powstaje pismo „ Kaliszanin”. Jednym z założycieli gazety był Adam Chodyński. On to właśnie zwrócił się do Asnyka z prośbą o przysłanie wiersza, który chciał wydrukować w nowo powstałej gazecie. Asnyk przysyła  utwór zatytułowany „Rodzinnemu Miastu”. Ukazał się on w „Kaliszaninie” 7 lutego 1870 r. To jedyny wiersz poświęcony Kaliszowi w poetyckim dorobku Asnyka.

         W 1896 r. upływało trzydziestolecie twórczości Adama Asnyka.

Kaliszanie wysłali poecie, dnia 26 grudnia 1896 r., jako dar jubileuszowy „Album widoków Kalisza” z dedykacją i listem Stefana Gillera oraz podpisami wielbicieli.

         6 stycznia 1897 roku w numerze 2 „Gazety Kaliskiej” wydrukowany został list Adama Asnyka z odpowiedzią i podziękowaniem za ten podarunek. List ten został napisany rok przed śmiercią poety.

         „Drogi mój Stefanie

         Wśród dowodów pamięci i przyjaźni, jakie z wielu stron otrzymałem, do najdroższych sercu mojemu należał list Twój, który poruszył cała falę jasnych, słodkich i rzewnych wspomnień. Błogie czasy dzieciństwa, szkolne ławy, rodzinne miasto, ognisko domowe, przyjaciele, koledzy, starzy rodzice, wszystko to naraz odżyło w pamięci mojej. Ty, towarzysz młodości, brat po piórze wyciągnąłeś rękę z mroków przeszłości i dałeś mi chwile nieopisanego wzruszenia, w którem upajająca słodycz wspomnień walczyła z melancholią starości . Pierwsze miejsce w mym sercu zajmują przede wszystkim drodzy moi Kaliszanie, Ty więc zechciej być tłumaczem moich uczuć dla nich. Powiedz im, że pamięć i życzliwość macierzystego grodu dała mi u schyłku życia wrażenie uścisku i błogosławieństwa matki, które ze czcią, i wdzięcznością, jak syn przyjąłem. (…) Cieszę się jak dziecko otrzymanymi widokami Kalisza i podziwiam, żeście instynktem serca wiedzeni, odnaleźli właśnie to, co mnie najwyższą rozkosz sprawić mogło .Bóg wam zapłaci za ciepło serc waszych, którem mnie ogrzeliście. Ściskam Cię najserdeczniej, a razem z Tobą wszystkich, wszystkich.

         Wasz zawsze duchem syn i brat.

                                      Adam Asnyk”

         Maria Konopnicka nie urodziła się w Kaliszu, ale z tym miastem wiąże się jej dzieciństwo i młodość. Przyjechała tu jako siedmioletnie dziecko, odjeżdżała jako młoda kobieta. Żona.

         17 sierpnia 1902 roku w liście do hrabiego Antoniego Wodzińskiego Maria Konopnicka pisze: „Urodziłam się w Suwałkach, gdzie ojciec mój był obrońcą prokuratorii. Wprędce jednak przeniesiono go do Kalisza na podobną posadę”.

         Jak wynika z badań Haliny Sutarzewicz, Wasiłowscy zamieszkali najpierw u zbiegu ulic Zamkowej i Grodzkiej (dom ten został zniszczony przez Niemców w 1914 roku), w krótkim czasie przenieśli się do budynku na rogu ul. 3 maja i Placu Kilińskiego, zwanego Pałacem Puchalskich: „Wasiłowscy mieszkali nie we frontowej części, lecz w jednopiętrowej oficynie, od strony dzisiejszej ulicy 3 maja, na miejscu której znajdowały się wtedy ogrody. Było to bardzo piękne położenie, korzystne dla dzieci, ale daleko było do wspaniałości mieszkań frontowej części domu. Jak duże mieszkanie zajmowali Wasiłowscy, nie wiadomo, podobno mieściło się ono na piętrze, gdzie przeważnie były mieszkania trzypokojowe”.

         Dzieciństwo Marii i jej rodzeństwa upływało w domu, może nie bogatym, ale utrzymanym na przyzwoitym poziomie. 29 marca 1854 umiera Scholastyka Wasiłowska. Ciężar utrzymania i wychowania sześciorga dzieci spada na barki Józefa, który choć pracowity i oddany dzieciom nie potrafi stworzyć im atmosfery ciepła i życzliwości.

         „Atmosfera naszego dziecięctwa była bardzo różna od tej, w jakiej dzieci żyją zwykle. Ojciec mój był mistyk, ogromnie religijny, samotnik, oddany pracy i dzieciom. Prawie mizantrop, wychowywał nas zgoła bez kobiecego wpływu, czytując nam książkę O naśladowaniu Chrystusa, którą tak samo jak i wiele ewangelii i przypowieści biblijnych umiałam w pierwszym niemal dziecięctwie na pamięć. Petów naszych poznałam też z ust ojca i z naszych wieczornych z nim rozmów i czytań. Naprzód Karpińskiego, potem Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego znacznie później i na własną rękę. Czytając poezję ojciec mój bywał do łez wzruszony, a my najczęściej płakaliśmy wszyscy widząc łzy ojca. Tak, pamiętam, poznałam Wallenroda. Może to reminiscencja dziecięctwa, że dotychczas nie mogę bez dreszczu i bladości słuchać głośnego czytania poezji. Dom nasz sierocy był prawie zakonnym domem, nie przyjmowano w nim i nie oddawano żadnych wizyt, nie prowadzono żadnych wesołych światowych rozmów, a spacery, na które nas ojciec prowadził miały za cel zwykły cmentarz”.

         Te słowa napisze po latach Maria Konopnicka w wspomnianym już liście do Antoniego Wodzińskiego.

         Maria Wasiłowska szybko zostaje wydana za mąż za Jarosława Konopnickiego. Ślub odbył się w środę, 10 września 1862 roku w kościele św. Mikołaja w Kaliszu, zaraz potem panna młoda opuszcza swoje „gniazdo sieroce”, przenosząc się ze świeżo poślubionym małżonkiem do Bronowa w powiecie łęczyckim. Środa stanie się dla niej najmniej lubianym dniem tygodnia. Do tego wesela nawiązuje Eligiusz Kor-Walczak w jednym ze swych opowiadań zatytułowanym „Wesele Panny Mani”: „Przecież to dziś ta oczekiwana środa. Moje wesele.

         Co się rozpoczyna, a co się kończy? Po której stronie jest szczęście? Żydzi na swych weselach tłuką szkło, nazywając to Mazeł-tow. Patrzcie –mówią chytrze – nieszczęście już się stało, teraz kolej na szczęście. A u mnie szale stoją równo. Która przeważy?”

         Później doda jeszcze: „Nie ma innej już drogi, jak zanurzyć się w to wszystko. Przede mną głęboka woda”.

         Maria Konopnicka spędziła w Kaliszu dwanaście lat. Tu rozgrywa się akcja trzech nowel pisarki: „Anusi”, „Urbanowej” i „Józefowej”.

         Czterokrotnie także kaliskie echa zabrzmią w jej poezji. Najbardziej znany jest chyba wiersz pt. „Memu miastu”.

         16 grudnia 1888 roku w czasopiśmie „Kaliszanin” ukazał się wiersz zatytułowany „Kaliszowi”. Drugi wiersz o tym samym tytule napisała Maria Konopnicka w Żarnowcu, 10 sierpnia 1907 roku. Ukazał się on w „Kalendarzu na Szkołę Rzemiosł na rok 1909”. W kalendarzu tym zamieszczona jest również kompozycja Henryka Melcera do słów wiersza. Autorka  „Roty”  poświęciła Kaliszowi jeszcze jeden utwór – „ Zgorzałemu miastu”. Napisany w 1904 roku wiersz jest zapewne wspomnieniem wielkiego pożaru z 1852 r., którego świadkiem mogła być dziesięcioletnia wówczas Mania Wasiłowska. Po wybuchu I wojny światowej utwór ten traktowano jako proroczą wizję autorki, zapowiadającej największy w dziejach miasta pożar po zbombardowaniu Kalisza przez Prusaków w sierpniu 1914 roku.

         W Kaliszu miał miejsce również debiut poetycki Konopnickiej. Wiersz, „Zimowy poranek” ukazał się w 37 numerze „ Kaliszanina” z dnia 10 maja 1870 roku, pod pseudonimem „Marko”.

         Dziś w Kaliszu niewiele pozostało po autorce Imaginy. Tablica pamiątkowa na frontowej ścianie domu, w którym mieszkała poetka. Na uroczyste odsłonięcie tablicy w dniu 12 grudnia 1962 roku została zaproszona rodzina Marii Konopnickiej – prawnuk Jacek Konopnicki, bratanica Jadwiga Kokeli i wnuczka poetki, Krystyna Raykiewicz.

         W ramach obchodów 70-tej rocznicy śmierci Marii Konopnickiej, 12 października 1980 roku, z inicjatywy Kaliskiego Koła Terenowego Towarzystwa Marii Konopnickiej została otwarta Izba Pamięci. Główną zaletą izby było to, że mieściła się ona w autentycznym domu poetki, jednym z nielicznych, jaki ocalał w Kaliszu po I wojnie światowej. Niestety, decyzją właściciela budynku w 1991 roku została zlikwidowana mimo gorących protestów kaliszan.

         Jest jeszcze tablica pamiątkowa poświęcona matce Konopnickiej w kruchcie kościoła ojców Jezuitów. Na cmentarzu, na którym została pochowana, próżno szukać grobu Scholastyki Wasiłowskiej.

         Jest również mocno zniszczony i zaniedbany pomnik poetki, ustawiony przed gmachem dawnego Studium Nauczycielskiego, którego była patronką.

         O pomniku tym pisze inna kaliska poetka Urszula Zybura:

                  boję się pomnika

                  sierotki marysi konopnickiej

                  nie czuję w tym pustorzeźbiu krzty serca.

 

„Noce i dnie”Marii Dąbrowskiej to saga rodzinna. Autorka opisała w niej swoich rodziców, rodzeństwo, bliskich i dalszych krewnych, wreszcie służbę i chłopów folwarcznych. Opisanie wszystkich powieściowych postaci złożyłoby się na pokaźnych rozmiarów książkę, wymienię więc tylko te osoby, które są bohaterami mniej więcej pierwszoplanowymi.

Zacznę od Bogumiła Niechcica, nie bez powodu. To postać, którą sama autorka zdaje się darzyć szczególnymi względami. Już początkowa charakterystyka Bogumiła usposabia do niego przyjaźnie i jakoś tak swojsko: „Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty przestronny dziedziniec wiodący do bezpiecznego domu. Wystarczyło go ujrzeć, aby być dobrze usposobionym nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia”.

Pod postacią Bogumiła Niechcica kryje się ojciec pisarki, Józef Szumski.

Zebranie informacji o pochodzeniu ojca sprawiło Dąbrowskiej trochę trudności. On sam niechętnie wspominał młodość. Pisarka czerpała więc wiedzę o rodzinie ojca z opowieści swojej matki i brata Józefa – Franciszka Szumskiego.

Józef Szumski urodził się 11 kwietnia 1844r w Zielonej k. Kuczborka. Był drugim dzieckiem Teofila Szumskiego i Florentyny z Sułkowskich Szumskiej. Uczęszczał do szkoły w Żurominie, a następnie do gimnazjum w Mławie.

Fakty dotyczące udziału Józefa Szumskiego w powstaniu styczniowym przytoczone na kartach „Nocy i dni” są prawdą, jak również to, że w potyczce pod Kuczborkiem został ranny bagnetem w pierś. Ślad po ranie nosił do końca życia.

W powieści Bogumił Niechcic opowiada swoje dzieje Ksawuni Woynarowskiej: „Cóż stąd, że byłem w powstaniu? Wiesz ile wtedy miałem lat? Piętnaście. Majątek nam zabrali, ojca wywieźli, matka wyjechała za nim. Ja zostałem u jednych bogatych krewnych (…) Przyszło mi do głowy iść do wojska. Myślałem, że mnie powiodą gdzieś ku Syberii, w te strony, gdzie był mój ojciec. A mnie tymczasem kazali służyć w Warszawie. Zacząłem z nudy hulać. Przyszło raz do awantury z moim dowódcą, z którym się spotkałem w ordynarnej tancbudzie. Wyrżnąłem wtedy tego majora wazą ponczu w łeb. Groził mi sąd wojenny, tak, że zaraz, prosto z tej sali przyjaciele powieźli mnie saniami w świat. Dostałem się za granicę, a tam tak jakoś wszystko poszło, żem popadł w nędzę, w poniewierkę. W Kotbus budowałem nasyp kolejowy, we Frankfurcie nad Menem sprzedawałem pieczone kasztany. Byłem tragarzem i górnikiem, pracowałem u fotografa i fryzjera, trwało to lata, lata… Wreszcie spotkałem raz damę. Poznała moje losy i tak mnie jakoś zaklęła, bym się dobywał z dna. Napisała list do jednego właściciela różnych majątków swojego krewnego. U tego krewnego zacząwszy prawie od parobka, doszedłem do stanowiska zarządcy wielkiego folwarku. Tam nauczyłem się wszystkiego, co umiem. To było w Czechach, a stamtąd dostałem się w poznańskie. I na koniec po latach tak się złożyło, że można było wrócić”.

Kiedy wybuchło powstanie, Józef Szumski miał lat 19, sam zgłosił się do walki. Brał udział w bitwach w okolicach Mławy, dostał się też do niewoli pruskiej. Po ogłoszeniu amnestii powrócił do kraju. Wkrótce też, już jako poborowy żołnierz, wstąpił do Aleksandryjskiego Pułku Huzarów. Spokojny żywot nie był mu jednak pisany. Znieważony przez rosyjskiego oficera w afekcie dopuścił się rękoczynu. Aby uniknąć sądu, z pomocą przyjaciół opuszcza Królestwo i ucieka w głąb Niemiec. Przebywa w różnych miejscach i chwyta się różnych zajęć. W poznańskim był rzeczywiście w majątku rodziny Jackowskich w Bielicach.

Po latach tułaczki powrócił do Kuczborka i objął funkcję zarządcy majątku Kisielnickich. Tu poznał swoją przyszłą żonę Ludomirę Gałczyńską, która przyjeżdżała w te strony na wakacje do krewnych – Rzymowskich.

Ludomira Gałczyńska, pierwowzór Barbary Niechcicowej, urodziła się 11 listopada 1856 roku w Gawronach pod Łęczycą. Była najmłodszym dzieckiem Feliksa i Józefy z Majewskich Gałczyńskich. Rodzice Ludomiry często zmieniali miejsca zamieszkania: Gawrony, Lorenki pod Zgierzem, Piotrków.

Kiedy 31 maja 1861 roku rażony piorunem ginie Feliks Gałczyński, Józefa, z pięciorgiem dzieci postanawia przenieść się do Kalisza. Ewa Korzeniewska tak pisze o tym fakcie: „Maria Dąbrowska w «Dziennikach» z dnia 09 grudnia 1925 roku pisała: «Po śmierci dziadka i stracie wszystkich folwarków babcia mieszkała w Piotrkowie, ale tam były tylko cztery klasy, więc dla kształcenia dzieci przeniosła się do Kalisza. Tam mieszkała z córkami na Chmielniku, na poddaszu, jeden pokój z przepierzeniem. Nędza»”.

Ludomira Gałczyńska i Józef Szumski zawarli związek małżeński w lutym 1884 roku w Warszawie.

Po śmierci dwóch synów, Adama i Janka, 6 listopada 1889 roku przychodzi na świat kolejne dziecko Szumskich – córka Maria. Metryka chrztu sporządzona przez księdza Augustyna Gajkowskiego ówczesnego proboszcza w Tykadłowie, brzmi: „Działo się we wsi Tykadłów 7 kwietnia 1890 roku o godzinie dziewiątej po południu. Stawił się osobiście Józef Szumski lat 45 i przedstawił dziecię płci żeńskiej urodzone we wsi Russew 6 listopada 1889 r. o godzinie 8 rano z prawowitej małżonki Ludomiry z Gałczyńskich lat 33. Dziecku nadano imiona Maria, Kazimiera, a rodzicami chrzestnymi byli Kazimierz Waliszewski, mieszkający w Paryżu, i Marianna Gałczyńska mieszkająca w Kaliszu”.

W roku 1891 rodzina Szumskich powiększa się o kolejną córkę, Helenę, w 1894 na świat przychodzi Jadwiga, w 1895 Stanisław, a w 1896 Bogumił.

Spokojny żywot w Russowie w roku 1911 przerywa sprzedaż majątku za plecami Józefa Szumskiego.

Szumscy przenoszą się do Poklękowa, ale jeszcze w tym samym roku podejmują decyzję o sprzedaży majątku. Nowym nabywcą majątku zostaje Józef Durajczyk. Pogarsza się również stan zdrowia Szumskiego.

Ostatnim miejscem wspólnego pobytu Ludomiry i Józefa Szumskich były Wojsławice pod Błaszkami. Tu właśnie w lutym 1912 roku umiera Józef Szumski. Zostaje pochowany na cmentarzu w Chlewie.

Maria Dąbrowska w uzupełnieniu do „Dzienników”(Kalisz 1923) pisała: „Pewnego dnia pojechaliśmy do wsi Chlewo, naszej przed wojną parafii, gdzie pochowany był mój ojciec. Cmentarza nie poznałam. Był niegdyś pełny starych drzew i krzewów dzikiej róży. Nowy proboszcz kazał wyciąć wszystkie drzewa na jakąś parafialną budowlę. Biedota w okresie wojny porozbierała płoty. Mogiła ojca, dawniej osłonięta pięknymi akacjami, znajdowała się teraz na smutnym pustkowiu. Nic już na to nie mogliśmy poradzić. Posadziliśmy dookoła kamienia przywiezione rośliny, opłaciliśmy w parafii reperacje ogrodzenia i opiekę nad tą mogiłą. Staliśmy długo nad szarym granitem, postanowiliśmy, że jak warunki nasze na to pozwolą, da się nową płytę i doda się w napisie «Powstaniec z 1863 roku»”. Nie wykonaliśmy jednak nigdy, niestety, owego postanowienia”.

Po śmierci Józefa Szumskiego Ludomira sprzedała majątek i przeniosła się do Kalisza. Zamieszkała w domu przy ulicy Wrocławskiej, gdzie przebywała do wybuchu pierwszej wojny. Maria Dąbrowska przyjechała wówczas do matki. Po straszliwym bombardowaniu i pożarze miasta zdecydowały się na ucieczkę do Warszawy. Fakt ten, autorka „Nocy i dni”odnotowała w opowiadaniu „Rzemiennym dyszlem” wchodzącym w skład zbioru „Pisma rozproszone”.

„Noce i dnie”są jedyną powieścią w dorobku pisarskim Marii Dąbrowskiej, w której zawarta jest tak duża ilość faktów biograficznych dotyczących rodziny pisarki, szczególnie ze strony matki.

Ewa Korzeniewska w książce pt. „Maria Dąbrowska. Kronika życia”, pisze: „Maria Dąbrowska obdarzyła członków swojej rodziny raptularzykami z prośbą o zapisywanie materiałów i przeżyć – były to «materiały literackie» wykorzystywane w twórczości”.

Brat Ludomiry Szumskiej, Włodzimierz Gałczyński, na stałe mieszkający w Rosji, przed śmiercią, w roku 1899, napisał „Genealogię mojej rodziny”. Ten dokumencik stał się źródłem wiedzy Marii Dąbrowskiej o rodzinie matki.

Włodzimierz Gałczyński stał się pierwowzorem Juliana Ostrzeńskiego z Petersburga, a wspomniana wyżej genealogia występuje na kartach powieści: „Gdy pani Barbara wyjmowała z półki książkę, na podłogę wypadł z poza niej zeszyt w ceratowej okładce. Podniosła go i zobaczyła, że był to pamiętnik Juliana Ostrzeńskiego. (…) Pismo było bardzo wyraźne, prawie kaligraficzne i zaczynało się w następujące słowa: «Kreślę ten pobieżny rys genealogiczny naszej rodziny dla wiadomości dzieci Daniela Ostrzeńskiego, Teresy Kociełłowej i Barbary Niechciciowej»”.

         W roku 1925 Maria Dąbrowska zwróciła się do matki z prośbą, aby „wiernie i szczegółowo spisała wspomnienia z czasów swojej młodości”. Matka sięgnęła pamięcią aż do 1868 r. i spisała dzieje swojej młodości do czasu zamieszkania w Russowie, tzn. do końca 1888 r. Pamiętniczek ten ma 32 strony, na odwrocie jego okładki Maria Dąbrowska napisała „To jest źródło «Nocy i dni». Spisany dla mnie w 1925 r. Pamiętniczek mojej matki”.

Cennym źródłem wiedzy o matce były też listy Ludomiry Szumskiej (w większości pisane w Warszawie, gdzie Ludomira pobierała nauki kroju i szycia w magazynie mód J. Kuchnke) do siostry Julii i jej dwóch córek, Stelli i Marii.

W „Dziennikach” Marii Dąbrowskiej, pod datą 25 maja 1918 r., jest też następujący zapis: „Marysia daje mi do przeczytania listy z młodości Mamusi, pisane w latach 1881-84 do jej matki, a mamusinej siostry, Julii z Gałczyńskich Leszczyńskiej. Boże, gdzie się podziała ta moc poezji, to odnajdywanie piękna wszędzie i we wszystkim, to patrzenie na życie pod kątem kpin, wesołości i entuzjazmu. Jakim zachwycającym stworzeniem była moja matka. Czytałam te listy płacząc”.

Marianna i Bronisław Gałczyńscy są pierwowzorami Michaliny i Daniela Ostrzeńskich. On jest nauczycielem przyrody i geografii w Kaliskiej Szkole Realnej. Jak każdy naukowiec nie potrafi przepychać się przez życie i zapewnić odpowiednich warunków materialnych żonie i pięciu synom. Dlatego Marianna musi wziąć sprawy w swoje ręce. Czynna, aktywna, przedsiębiorcza, znana z szerokiej działalności społecznej. Dba również o interesy swojej rodziny. Otwiera w Kaliszu sklep pod nazwą Bazar Szkolny, który wkrótce stanie się bezkonkurencyjny w mieście. Zajmuje się również przewożeniem przez granicę działaczy politycznych. Jej siostra, Emilia Bohowiczowa (powieściowa Stefania Holszańska), to spiritus movens życia kulturalnego w mieście. Gałczyńscy i Bohowiczowie to kulturalna elita dziewiętnastowiecznego Kalisza. To właśnie dom Gałczyńskich gromadził wybitnych przedstawicieli inteligencji kaliskiej.

Urodzona w 1857 roku Marianna była wielką działaczką Towarzystwa Dobroczynności, brała udział w kwestach, organizowała i reżyserowała przedstawienia amatorskie. Niejednokrotnie też, narażając własną rodzinę, przewoziła przez granicę działaczy politycznych. Jednym z nich był Wacław Sieroszewski. Fakt ten jest odnotowany w „Nocach i dniach”.

W czasie pierwszej wojny, po ucieczce z bombardowanego Kalisza, znalazła się w Finlandii, później w Petersburgu, nadal prowadząc działalność społeczną. Zmarła w 1930 roku w Piasecznie i tam została pochowana.

Bronisław Gałczyński, powieściowy Daniel Ostrzeński, urodzony w 1846 roku, był najstarszym bratem Ludomiry Szumskiej. Uczył przyrody i geografii w kaliskich szkołach. Organizował i reżyserował przedstawienia teatru amatorskiego, był także autorem podręcznika do geografii dla klasy III w języku rosyjskim oraz inicjatorem cyklu odczytów popularnonaukowych, głównie na tematy przyrodnicze.

Niechcicowie mają troje dzieci. Najstarsza, Agnieszka, ma bardzo dużo cech Marii Dąbrowskiej. Wiele faktów z życia pisarki staje się również udziałem Agnieszki; nauka na pensji w Kaliszu, udział w strajku szkolnym w rządowym gimnazjum, studia przyrodnicze w Lozannie, wreszcie miłość i małżeństwo z ideowcem, zapalonym rewolucjonistą.

Tomaszek przypomina młodszego brata Dąbrowskiej – Stanisława. Urodzony w 1895 roku Stanisław ukończył siedem klas Szkoły Handlowej, a następnie Akademię Rolniczą w Lipsku. Służył w 4 pułku ułanów, kilkakrotnie ranny w wojnie 1920 r. został przeniesiony do rezerwy w stopniu kaprala. Po zawarciu związku małżeńskiego z chłopką, Władysławą Bugajską, w 1926 roku osiadł na wsi i pracował jako nauczyciel. Po przejściu na emeryturę kupił niewielkie gospodarstwo najpierw w Międzyborowie, a następnie w Mariampolu koło Żyrardowa. Zmarł na tężec w 1943 roku.

         Powieściowy Kaliniec to wiernie i drobiazgowo przedstawiony Kalisz. Jak wiernie i jak drobiazgowo pozwolę sobie pokazać na kilku, zaledwie kilku, przykładach.

Moda

         Kalisz pod względem mody nie ustępował stolicom europejskim. Miastowe elegantki śledziły światowe nowinki o obowiązujących w danym sezonie trendach. W „Nocach i dniach” wielką entuzjastką modowych nowinek jest Michalina Ostrzeńska. To do niej właśnie przebywająca w Warszawie na nauce krawiectwa Barbara pisze listy z opisami „najodpowiedniejszych w danym sezonie ubiorów, czarnych ze złotem atłasów, błękitnych sukien z żółtymi adamaszkowymi stanikami, modnych ciemnoszafirowych aksamitów oraz najbardziej noszonych w Paryżu kostiumów koloru «wydra»”.

Modna kobieta przełomu XIX i XX wieku musiała uchodzić za starszą niż była w istocie. Prawdziwą młodość skrzętnie ukrywano za pomocą krawieckich sztuczek. Andrzej Banach w książce „Historia pięknej kobiety” pisze: „Na fotografiach z roku 1900 dziewczęta osiemnastoletnie, ustrojone w boa, w koronkowe żaboty, w kapelusze z zeschniętym ogródkiem, podpierają się laseczką z kokardą. Cel osiągnęły, wyglądają jak panie po sześćdziesiątce”.

Modny był wtedy strój trzyczęściowy, a więc bluzki ozdobione obficie koronkami i pliskami z bardzo szerokim wyłożeniem, proste spódniczki rozszerzane do dołu i żakiety. Szyję zakrywano obrożami z pereł, szmizetkami lub po męsku wysokimi kołnierzykami. Bardzo rygorystycznie obowiązywał gorset. Dominowały materiały ciężkie: plusze, welury aplikowane wstążkami z ciemnego aksamitu. Uzupełnieniem był kapelusz koniecznie z bardzo szerokim rondem. Tak właśnie wystrojoną widzimy powracającą do domu Michalinę: „Kiedy znaleźli się w sieni, zobaczyli na szczycie schodów panią Michalinę, odzianą w aksamit i w «rembrandtowski» kapelusz ze strusim piórem, rozległa i wyniosłą jak bazylika”.

Na nogach, obowiązkowo – czarne, bawełniane pończochy w paski i wysokie, zapinane na guziki, ostro zakończone obuwie.

Elegantki kaliskie z przełomu XIX i XX wieku miały w mieście bogaty wybór strojów. Lokalna prasa z tego okresu wyraźnie ukazuje duże zainteresowanie sprawami mody, jak również pozwala zorientować się, jakie obowiązywały wówczas kolory, materiały, skąd czerpano pomysły i inspiracje. Sklep z materiałami E. Sendlera, mieszczący się w Hotelu Polskim poleca na sezon wiosenno letni w 1901 r. jedwabie, grenadyny, fulary, alpagi, batysty, zefiry, etaminy czarne i kolorowe w wielkim wyborze i po bardzo przystępnych cenach.

W celu nadania kreacji bardziej eleganckiego charakteru można było wyhaftować sobie jakiś wzór lub zlecić wykonanie tej pracy zawodowej hafciarce. Swoje usługi polecała niejaka pani W. Polaska, oferując wykonanie w swojej pracowni przy ulicy Kanonickiej wszelkich haftów złotem i jedwabiem.

Na bardziej uroczyste okazje obowiązywała suknia jedwabna. Pani Barbara Niechcic otrzymawszy zaproszenie na ślub swej siostrzenicy Oktawii, postanawia zamówić sobie w Kaliszu „swoją pierwszą jedwabną suknię od czasu, gdy otrzymała była taką jedną od Teresy, wkrótce po ślubie”.

W tej materii wybór był ogromny. W „Gazecie Kaliskiej” można odnaleźć bardzo dużo ogłoszeń o istniejących bądź też nowopowstających zakładach krawieckich. Swoje pracownie sukien i okryć damskich polecają między innymi: M. Rein przy ulicy Browarnej, M. Kieszczyńska w Alei Józefiny, J. Kubiak w Nowym Rynku, M. Stasiniewska przy ulicy Mariańskiej, która reklamując swoją pracownię poleca jednocześnie „fasony z najnowszych paryskich żurnali”. Magazyn Mód państwa H. I J. Gaj mieścił się na Placu św. Józefa, na tym samym placu znajdował się również magazyn damskich kapeluszy. Duża liczba ogłoszeń w kaliskiej prasie o pracowniach krawieckich we Wrocławiu, pozwala sądzić, że bardziej zamożne kaliszanki jeździły po kreacje właśnie tam, a nawet do znacznie odleglejszego Berlina, gdzie Zakłady Krawieckie Władysława Berkana realizowały zamówienia w przeciągu jednej doby.

O tym, jak duże było zainteresowanie w Kaliszu sprawami mody świadczy artykuł zamieszczony w „Gazecie Kaliskiej” z lipca 1901. Oto jego fragment: „Ostatnią nowością tualetową w Paryżu jest obuwie malowane. Dotąd malowano tylko parasolki, bluzki, wstążki i inne przedmioty tualetowe. Teraz prześlicznie wyglądają takie trzewiki malowane, a pomysł do nich dała sama moda, wprowadzając w użycie, zamiast czarnego lub żółtego, obuwie białe i jasno popielate. Na białych trzewiczkach skórzanych czarująco wyglądają małe bukieciki fiołków, oddzielne kwiatki lub listki. Ślicznie także wygląda płowy trzewik z wymalowanym koloru brązu medalionem wielkości talara, przedstawiającym główkę kobiecą w stylu nowym. Wieniec różyczek polnych otacza medalion tak, że główka wyłania się spośród kwiatów. Na trzewiku popielatym ze skóry sarniej zachwycająco odbijają smukłe gałązki ognistego kwiecia granatu, jakby świeżo zerwane. Nazwisko malarza, gdzieś z boku zamieszczone nadaje istotną wartość malowidłu”.

Obowiązujący gorset można było zamówić u pani Teodozji Markiewicz, która „otworzywszy w Kaliszu pracownię gorsetów podług fasonów paryskich, wiedeńskich i warszawskich ma zaszczyt polecić się Szanownym Paniom miasta Kalisza”. Dalej dodaje jeszcze: „Wyrabiam gorsety rozmaitych systemów i formatów, począwszy od najwykwintniejszych. Dla Pań poważniejszych i słabowitych wyrabiam bardzo wygodne, używane za granicą «leniuszki»”.

Niezbędne dodatki takie jak: parasolka, rękawiczki, damski krawacik itp. Polecał między innymioddział drobnej galanterii pani M. Paschek mieszczący się przy ulicy Kanonickiej lub handel galanteryjny A. Makowskiego w Rynku Głównym.

Do wód

Uzdrowiskowe miejscowości cieszyły się dużą popularnością. Kaliszanie, oczywiście ci bardziej zamożni, jeździli do wód na kurację. Najbliżej grodu nad Prosną położony jest Ciechocinek i to właśnie tam chce się wybrać pani Barbara z dziećmi (otrzymawszy spadek po radcy Joachimie)„żeby nie miały wiecznie zajętych migdałów”.

Z Ciechocinka również, tuż po otwarciu sezonu dnia 7 czerwca 1901 roku, korespondent „Gazety Kaliskiej donosi”: „Tegoroczne lato zapowiada się pod względem frekwencji doskonale, a pod innemi względami pozostawi gościom miłe wspomnienia. Zarząd przez czas wiosny energicznie pracował i wewnętrzne urządzenie mieszkań zakładowych doprowadzone zostało nie tylko do wzorowego porządku, ale i do pewnej wytworności, lekarze zwiedzają wille i kontrolują, aby i tam wszystko odpowiadało wymaganiom higieny, odnowiono łazienki, rozszerzono i ozdobiono park, który też jest jednym z najpiękniejszych parków w miejscowościach kąpielowych. Zjazd jest dość liczny, bo lista kuracjuszów dochodzi do 2000”.

Ponadto w lokalnej prasie występują reklamy innych, znanych do dzisiaj uzdrowisk jak na przykład: Busko Zdrój, Szczawnica, Nałęczów, Kudowa czy bardziej odległy Iwonicz. Ówczesny kierownik zakładu zdrojowo-kąpielowego w Iwoniczu, doktor Klemens Dębicki, tak zachwala uzdrowisko: „Położenie górskie 410 m. n. p. m. Dookoła lasy szpilkowe. Kąpiele słono-jodowe, borowinowe, igliwiowe, zimne, hydroterapia, masaż, gimnastyka. Czterech lekarzy udziela porady lekarskiej. Sezon od 20 maja do końca września. Świadectwa ubóstwa uwzględnia się tylko w I i III sezonach, w których mieszkanie jest tańsze o 30%”.

Kto nie chciał lub nie mógł skorzystać z wyjazdu do miejscowości uzdrowiskowych miał do dyspozycji modne wówczas zakłady wodolecznicze, w położonym znacznie bliżej Wrocławiu i Poznaniu. W kaliskim parku również znajdował się zakład przyrodoleczniczy oferujący kąpiele wodne, mineralne, tlenowe, świetlne, masaże ręczne i wibracyjne. Swoje usługi, pracujący w nim lekarze oferowali przez cały rok.

Prasa

         Następczynią „Kaliszanina” stała się „Gazeta kaliska”.Ukazywała się od 1893 roku, początkowo dwa razy w tygodniu (w środy i w soboty), a od 1898 przekształciła się w dziennik. Jej redaktorem naczelnym, a później również wydawcą był Józef Radwan, znany kaliski adwokat, działacz kulturalny, założyciel i długoletni prezes Kaliskiego Towarzystwa Wioślarskiego.

         Na łamach tej gazety pisywała swoje artykuły Emilia Bohowiczowa. Była to wielka działaczka kulturalna, inicjatorka wielu ważnych przedsięwzięć. Po nagłej przerwie w ukazywaniu się „Kaliszanina”zabiegała o utworzenie w mieście gazety codziennej. Pisywała również do prasy warszawskiej o ważniejszych wydarzeniach w Kaliszu, głównie związanych z akcjami na cele dobroczynne.          Maria Dąbrowska pisze:„Pani Holszańska brała jeszcze udział w życiu literackim (…) Pisywała o miejscowych stosunkach do pism warszawskich. Właśnie w jednym z nich ukazała się jej rzecz i pani Stefania pokazała to pani Barbarze zapytując: – Czytałaś? – Była to notatka drukowana petitem i zdająca sprawę z odbytego w nadprośniańskim grodzie przedstawienia amatorskiego na kolonie letnie”.

Kaliski dziennik miał charakter informacyjno anonsowy, nie brakowało w nim jednak miejsca na sprawy społeczne i kulturalne, świadczy o tym chociażby numer z 8 grudnia 1900 roku w całości poświęcony Henrykowi Sienkiewiczowi z okazji 25-lecia jego pracy literackiej.

Dużo miejsca zajmowały ogłoszenia. Z nich to właśnie dowiadujemy się, że ojciec Marii Dąbrowskiej – Józef Szumski poszukuje wykwalifikowanego ogrodnika, który chciałby w majątku Russów pod Kaliszem wydzierżawić na kilka lat sad owocowy z ogrodem warzywnym, jak również i tego, że w tym samym majątku nabyto wyrywarkę do buraków z fabryki Maszyn Narzędzi Rolniczych, Odlewów Mosiężnych i Warsztatów mechanicznych Gustawa Michael w Kaliszu.

Na łamach „Gazety Kaliskiej” debiutowała również młoda Maria Szumska. Ona sama pisze o tym, w opowiadaniu „Jak zostałam pisarzem”, niestety te numery kaliskiego czasopisma zaginęły. W „Gazecie Kaliskiej” z lipca i sierpnia 1910 roku są trzy artykuły Marii Szumskiej z Wystawy Powszechnej w Brukseli. Przebywająca wówczas na belgijskim uniwersytecie Maria opisała: dział francuski na wystawie wszechświatowej, szkolnictwo niemieckie na wystawie wszechświatowej i sekcję angielską na wystawie wszechświatowej.

Kawiarnie, restauracje

W dziedzinie gastronomii Kalisz mógł się poszczycić eleganckimi lokalami utrzymanymi na najwyższym poziomie, zarówno pod względem jakości podawanych potraw, jak i różnorodności menu.

W „Domowych progach”, które były pierwszą wersją „Nocy i dni”, Maria Dąbrowska tak oto opisuje dom, w którym mieszkali Marianna i Bronisław Gałczyńscy. „Minęli bramę, nad którą wisiał oświetlony już gazowym palnikiem szyld z napisem: «Teatr letni w ogródku. Restauracja pierwszego rzędu A. Wylengi». Co dzień orkiestra damska i atrakcje artystyczne. Z prawej strony podwórza, na które weszli, kołatały i chrzęściły luźno warsztaty małej żydowskiej fabryki haftów czynnej i przy niedzieli. Z lewej strony w niskiej stajni przeznaczonej dla przyjezdnych ze wsi stąpały głucho konie. Na środku podwórza ktoś zaprzęgał do bryczki. Obok płynęły z szumem przez rynsztok wylane gdzieś na piętrze brudy (…) Pośród kilkunastu olbrzymich drzew, zwanych sielankowo „ogródkiem”, paliła się już lampa gazowa, a w głębi poza drzewami świeciło się niewyraźne żółte światło i słychać było histeryczny kobiecy śpiew”.

Opisany budynek to kamienica przy Alei Józefiny (dziś Aleja Wolności 17), a lokal to restauracja Ignacego Wypiszczyka otwarta 2 maja 1894 roku. Działał w niej Teatr Variete, znany z codziennych występów śpiewaków i śpiewaczek, niekoniecznie krajowych. Jak ważny musiał być to lokal, skoro po latach pisze o nim także inny pisarz, Stefan Otwinowski, w powieści pt. „Życie trwa cztery dni”: „Podwórze było długie, szczerbate – przypominało ulicę: najpierw dwie duże oficyny, mała elektrownia, po przeciwnej stronie kino, za elektrownią znowu oficyna, stajnie, warsztaty, zamykał podwórze ogród. W ogrodzie znajdowała się restauracja i teatrzyk”.

         Teren, na którym mieściła się restauracja Wypiszczyka, należał do właścicieli kamienicy, zamożnej rodziny Jedwabów, znanych kaliskich Żydów. Ich syn, Henryk, urodzony w 1918 roku, też bardzo dobrze zapamiętał ten lokal. Podczas swojej wizyty w Kaliszu w maju 2002 roku opowiadał:„Na posiadłości naszej była też knajpa Wypiszczyka z kabaretem i bardzo przystojnymi tancerkami. Chętnie obserwowałem je przez okno, były to w okresie dojrzewania tak zwane «nauki specjalne»”.

         Najbardziej drobiazgowo jednak opisany został przez Marię Dąbrowską inny kaliski lokal. Była to najbardziej ekskluzywna cukiernia w mieście, mieszcząca się w rynku pod nr10, a należąca do Aleksandra Schauba (w powieści Kleszcza): „ Ciastka rozpościerały się tu przez całą długość pokoju, piętrzyły się stosami na szklanych blatach, na fajansowych gerydonach, piętrzyły się same na sobie, leżały wszędzie po kątach na wielkich prosto z pieca wyjętych blachach. Śliwkowy placek pachniał spieczonym miąższem węgierek, spomiędzy suchych płatków francuskiego ciasta wyciskał się tam gesty, żółty krem, tu – marmolada z jabłek, mokre ciastka tortowe pachniały rumem, na ponczowych babkach lśniła czekoladowa polewa, błogie zapachy masła, cukru i czekolady nasycały powietrze…”.

         Tuż przy wejściu do parku miał swój lokal E. Waehner. Była to cukiernia i restauracja lubiana przez Kaliszan ze względu na swoje położenie i dobre ciastka. Sam właściciel na łamach „Gazety Kaliskiej” tak zachwala swoją restaurację: „Cukiernia i restauracja Parkowa E. Waehnera urządziła kilka gabinetów. Poleca obiady, kolacje i potrawy a la carte w każdej porze dnia oraz świeży kawior astrachański, pasztet strassbuski, homary, skumbrie, różne zimne przekąski, trunki krajowe i zagraniczne, czekoladki, cukry i cukierki w ozdobnych bombonierkach i pudełkach”.

         Męska część kaliszan chętnie przebywała w winiarni Peschkego, mieszczącej się przy ulicy Mariańskiej. Lokal ten był też ulubionym miejscem Lucjana Kociełła. Tutaj można było pograć w karty i napić się dobrego wina. „W sklepionej izbie zwanej „kątkiem”, zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta, która pragnęła używać krótkiego życia «nie szlifując», jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy”.

Sklepy

         Położenie Kalisza, leżącego na granicy dwóch zaborczych mocarstw, sprzyjało rozwojowi handlu. Przybywało tu wielu kupców, którzy bardzo często osiadali w grodzie nad Prosną na stałe, otwierali własne sklepy, starając się pozyskać do nich jak najbardziej wyszukany asortyment. Co można było kupić w tym najdalej na zachód wysuniętym mieście Carskiego Imperium najlepiej świadczą zamieszczone w prasie reklamy.

Przegląd kaliskich sklepów zacznę od wspomnianego przez Marię Dąbrowską sklepu kolonialnego Gustawa Tschinkla: „Obejrzawszy norymberszczyznę pani Barbara i Agnisia stawały kolejno przy obu szybach Czynkla. W jednej z nich terakotowy krasnolud wysypywał z rogu obfitości całą rzekę bakalii, w drugiej Chińczyk w kimonie stał śród napitków i dźwigał kosze herbaty pachnącej aż na ulice swym własnym aromatem oraz wonią cynowego opakowania. W sklepie widać było przez szeroko rozwarte drzwi blok tłustej kłaczastej chałwy, kosze winogron i stosy brązowozłotej wędzonej ryby. – Jak ja byłam młoda – rzekła pani Barbara – to nawet w Warszawie takich sklepów nie było”.

Popularna czynklówka mieściła się na rogu kaliskiego rynku i dochodzącej do niego ulicy Warszawskiej, i nosiła oficjalną nazwę Skład Win, Delikatesów i Towarów Kolonialnych. Można tu było kupić wszystko, właściciel dbał, by jego sklep zawierał najlepszy towar, umiejąc jednocześnie właściwie go zareklamować. W „Gazecie Kaliskiej”pojawiały się często różnorodne i bogate oferty sklepu. Tszhinkel polecał np. świeże śledzie pocztowe tegorocznego połowu, kawior astrachański, świeżo paloną kawę w pięciu gatunkach, homary i skumbrie, kakao owsiane Wedla.

         Można było również przeczytać ogłoszenie następującej treści: „Zarząd Jego Cesarskiej Wysokości Wielkiego Księcia Konstantego Mikolajewicza zawiadamia, iż wyłączną sprzedaż win czerwonych, białych i koniaków na Kalisz i Gubernię Kaliską powierzoną została Handlowi win Gustawa Tschinkla w Kaliszu z dopiskiem, że alkohole pochodzą z winnic Jego Cesarskiej Wysokości”.

         Oprócz sklepu Tschinkla był w Kaliszu inny znany sklep kolonialny A. Nettyna, mieszczący się przy ulicy Mariańskiej 74. To właśnie on jako pierwszy w mieście otrzymał pozwolenie z Zarządu Akcyzy na sprzedaż trunków w soboty, dni przedświąteczne i święta. Tu jako ciekawostkę podaję, że wyłączną sprzedaż mszalnego wina Vinum Purum ex Vitae prowadził w mieście handel win A. Hammera.

         Przy ulicy Kanonickiej znajdowała się również owocarnia, w której można było nabyć: „wyborne bakalie, jabłka i winogrona krymskie oraz prawdziwe litewskie grzyby na całe funty po 50 kopiejek za funt.

         Nieopodal sklepu Tschinkla przy ulicy Warszawskiej mieścił się także wspomniany przez Marię Dąbrowską sklep Bonbons de Varsovie, a pod numerem15/18 w rynku Bazar Szkolny Marianny Gałczyńskiej z taką oto reklamą, co wyczytamy w „Nocach i dniach”:

BAZAR UNIWERSALNY.

MATERIAŁY PIŚMIENNE, PODRĘCZNIKI SZKOLNE,

ORYGINALNE GRAMOFONY, PATEFONY,

PŁYTY ZONOFONOWE,

ZABAWKI, OZDOBY NA CHOINKĘ,

WYROBY FRAŻETOWSKIE I GALANTERIA.

         Marianna Gałczyńska była kobietą przedsiębiorczą, mającą niewątpliwy talent handlowy. Stosowała metody oddziaływania na klienta, które dziś określilibyśmy mianem promocji czy też okazyjnej wyprzedaży. Do tego wszystkiego odnosiła się do kupujących z dużą serdecznością, a sam sklep miał przyjazną atmosferę swojskości. Wybór towarów w Bazarze Szkolnym był ogromny: od wszelkich przyborów szkolnych, podręczników, książek poprzez gry, widokówki, papierosy, obrazy do wyrobów szklanych, porcelanowych, platerowanych i niklowanych, a nawet mebli bambusowych, na sprzedaż których ów sklep posiadał wyłączność.

         Otwarta na nowości Marianna była również tą, która zapoczątkowała sprzedaż w Kaliszu gramofonów oraz jako jedyna reprezentowała w mieście fabrykę kilimów zakopiańskich, wykonanych według wzorów S. I. Witkiewicza.

         W 1906 roku nakładem Bazaru Szkolnego ukazała się również książka Antoniego Medeksza zatytułowana „Społeczne pośrednictwo pracy w kraju i za granicą”.

         Nazwisko Marianny Gałczyńskiej obok nazwisk innych czołowych kupców kaliskich widnieje pod zbiorowym oświadczeniem, w którym to postanawiają „zamykać swoje handle w niedziele i święta od godz. 10-tej do 1 ½ przed południem i od 6-tej po południu do dnia następnego (z wyjątkiem niedziel przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą). Tym sposobem pragnęli dać swoim współpracownikom kilkugodzinny wypoczynek w tygodniu, a praktykantom czas do odrobienia lekcji.

         Z dużą dokładnością opisany jest przez Dąbrowską jeszcze jeden sklep – skład futer Żyda Samuela Nussena. W Kaliszu było kilka sklepów z tego rodzaju asortymentem, trudno jest więc ustalić, który z właścicieli odpowiadał wizerunkowi przedstawionemu prze M. Dąbrowską. Ów sklep, w którym Bogumił Niechcic sprawił sobie jesionkę i Agnisi płaszczyk mieścił się w rynku. W sercu Kalisza takich sklepów było kilka: Skład Futer F. Pinkusa, J. Czarnożyła, M. Landau i pracownia kuśnierska I. Bigeleisena. Na przylegającej do rynku ulicy Warszawskiej swój sklep miał D. Abramowicz.

         W tym miejscu należy poświęcić kilka słów nazwisku Czarnożył. Występuje ono w niezmienionej formie. Maria Dąbrowska czyni go właścicielem sklepu żelaznego. Największy i najlepiej zaopatrzony skład żelaza w Kaliszu należał do J. Hulewicza, mieścił się w ścisłym centrum i to prawdopodobnie w nim Szumscy dokonywali niezbędnych sprawunków. Nie do końca jednak mamy tu do czynienia z fikcją literacką. Właścicieli sklepów o tym nazwisku było dwóch. Jeden miał rzeczywiście magazyn ubiorów męskich i skład futer, drugi – Salomon Czarnożył wraz z synem Abramem prowadził przy ulicy Wrocławskiej177 (dziś ulica Śródmiejska) sklep z lampami, wyrobami blacharskimi i miedzianymi.

         Na uwagę w „Nocach i dniach”zasługuje jeszcze jeden fragment: „Bogumił Niechcic martwił się tymczasem, że sprawił sobie jesionkę. Ma uczucie, że okradł rodzinę, pragnie jeszcze kupić coś dla żony.

         – Poczekajcie chwileczkę – mówi i wchodzi do sklepu jubilera.

         – Dokąd ten ojciec poszedł? – pyta pani Barbara spłoszona.

         Nie wierząc własnym oczom podchodzi do szyby i widzi bransoletki i drogie kamienie”.

         Tego, gdzie Bogumił kupił Barbarze broszkę także nie da się ustalić z całą pewnością, gdyż sklepów jubilerskich także było w Kaliszu sporo. W rynku pod nr 1 mieścił się Zakład Zegarmistrzowsko-Jubilerski Romana Reszke (przeniesiony z ulicy Babina). Na ulicy Warszawskiej były dwa takie sklepy – J. Młotorskiego i E. Fulde. Na pobliskim Placu św. Józefa miał swój sklep grawer i jubiler W. Luedke.

         Mówiąc o kaliskim handlu nie można nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Zarówno Bogumił, jak i Barbara, palili papierosy. Z zachowanych informacji wynika, że sprzedawane w kaliskich sklepach wyroby tytoniowe pochodziły między innymi z warszawskiej fabryki Noblesse i z fabryki tabacznej Domu Handlowego Braci Szapszał w Sankt Petersburgu np. mocno reklamowane w „Gazecie Kaliskiej” papierosy „Kurierskie” pakowane po 10 sztuk w cenie trzech kopiejek za paczkę.

Park w Kaliszu

         Historia „letniego salonu Kalisza” (tak nazwał kaliski park Adam Chodyński ) datuje się na rok 1798. W tym właśnie roku na terenie pojezuickich ogródków warzywnych i miejskiego pastwiska założono tak zwany „dziki ogród”. Przecinająca go w kilku miejscach rzeka zapewniała stałą wilgoć, co sprzyjało szybkiemu wzrostowi roślin. Park piękniał, przybywało drzew, ławeczek, mostków malowniczo przewieszonych nad rzeką. Tu można było odpocząć po ciężkim dniu, pomarzyć, pospacerować, spotkać znajomych. Wyprawa do parku była również dla kaliskich dam doskonałą okazją do zaprezentowania nowej kreacji. Szybko więc stał się ulubionym miejscem kaliszan wszystkich pokoleń. Niezwykłą urodę kaliskiego parku doceniali także turyści.

Wiele ciepłych słów poświęciła kaliskiemu parkowi Maria Dąbrowska. Na stawie położonym w głębi parku, potocznie zwanym kogutkiem (od blaszanego kogutka umieszczonego na szczycie altanki stojącej na wysepce na środku stawu) zimową porą ślizgała się Agnieszka Niechcicówna, doznając pierwszego silniejszego drżenia serca na widok ładnego Krzysia Łaskiego.

         „Na kogutku ślizgali się uczniowie i większość pensjonarek. Każda miała wśród nich braci albo znajomych, których przedstawiała koleżankom, a oni zapraszali panienki do ślizgania się w parę lub wozili je na saneczkowych fotelikach. Później w klasach i sypialniach szły o tym rozmowy szepty, zwierzenia, śmiechy, płacze (…)”.

         W Parku kaliskim przy wejściu od strony teatru mieściła się wspomniana już wcześniej cukiernia E. Wernera.

Nie pozostali obojętni na czar kaliskiego parku także i twórcy późniejsi. Wanda Karczewska w powieści „Wizerunek otwarty” opisuje orkiestrę strażacką, sarny w parkowym zwierzyńcu, kroczące dumnie pawie, łódkę na Prośnie (w powieści nazywa się Komarna): „ Łabędzie pływały w chmurach, pod kasztanami drżały na wietrze pomarańczowe kopuły parasoli, serso wylatywało w górę, błyszczał mosiądz trąb i wydęte policzki strażaków, przy stoliku mama i panie w słomkowych kapelusikach z woalkami piły «limonadę». Potem płynęliśmy łódką po Komarnie. Panie wiozły koszyczki z prowiantami i małym sznapsikiem”.

         Oprócz łódek i kajaków, które można było wypożyczyć na krótką przejażdżkę, po Prośnie kursował też mały stateczek. Mógł on pomieścić około 50 pasażerów. Swój kurs rozpoczynał z wyspy przy teatrze, a kończył na plaży w Żydowie. Po drodze zatrzymywał się na kilku przystankach, aby pasażerowie mogli wysiąść w dogodnym dla siebie momencie. W miejscach postoju zwykle znajdowała się restauracja, w której można było ochłodzić się zimną lemoniadą, lub pokrzepić wysokoprocentowym trunkiem.

Wspomnienie kaliskiego parku pojawia się również w utworach Stefana Otwinowskiego, który także w sztubackim mundurku codziennie po lekcjach wraz z kolegami obchodził główne ulice miasta i park.

         Byli też i inni twórcy: Aleksander Braude, Alfred Dreszer, Marian Kubicki, Jan Winczakiewicz. W wierszu „Rówieśnikom” napisze:

                   daremny żal. Litości nie znają zegary,

                   coraz trwożniej, ostrożniej stawiasz każdy krok.

                  Kalisz to twoja młodość. Kalisz jest bardzo stary.

                   Już nigdy – u Rzemieślników śpiewał Mieczysław Fogg.

Stowarzyszenia i instytucje finansowe

         Na przełomie XIX i XX wieku Kalisz liczył sobie około 20 tysięcy ludności. Miasto miało stały teatr, własną gazetę, piękny park. Działał też szereg instytucji finansowych i stowarzyszeń. Najstarszą instytucją było Towarzystwo Dobroczynności, które zawiązało się już w 1825 roku, lecz w 1844 r swą działalność zakończyło. Brak tego typu placówki spowodował zastraszający wprost wzrost żebractwa. Na ulice miasta wychodziły całe rodziny, dzieci, kaleki, starcy. Aby położyć temu kres, 4 grudnia 1872 roku została zwołana wielka sesja obywatelska, na której zatwierdzono konieczność ponownego stworzenia dobroczynnej instytucji, zawiązało się wówczas nieformalne Towarzystwo Dobroczynności. Oficjalnie swą działalność rozpoczęło jednak dopiero w 1880 roku. Prezesem został Daniel Zawadzki. Działalność towarzystwa miała na celu opiekę nad biedotą miejską i udzielanie tejże pomocy materialnej. Z procentów od 4100 rubli odziedziczonych po byłym towarzystwie, 2200 rubli pochodzących z zapisu ś. p. Eugenii Górskiej, ze składek członkowskich, dobrowolnych ofiar, dochodów z koncertów, odczytów itp. wydawane były tak zwane wsparcia stałe od 2 do 4 rubli miesięcznie, z których korzystało od 20-60 osób i wsparcia jednorazowe od 50 kopiejek do 2 rubli wypłacane od 50-150 osobom rocznie.

Dla członków towarzystwa wykonano odpowiednie znaczki, służące do przybijania na drzwiach wejściowych do mieszkań. Oznaczało to, że ten dom regularnie opłaca składki na biednych, jest zatem wolny od żebraniny.

Z inicjatywy Towarzystwa Dobroczynności powstała tania kuchnia, w której za trzy kopiejki można było zjeść zupę kraszoną masłem, słoniną lub mlekiem (na przemian krupnik, grochowa, kapuśniak) i ćwierć funta chleba. Raz w tygodniu do zupy dodawane było mięso.

Wraz z nastaniem mrozów biedni otrzymywali drewno na opał i ciepłą odzież.

W 1881 roku powstała kasa pożyczkowa, z funduszu której mogli skorzystać drobni rzemieślnicy, zajmujący się pracą produkcyjną w celu rozwinięcia własnej działalności. W 1891 r. powstały sale zajęć dla dzieci. Pod okiem wykwalifikowanej kadry uczono chłopców wyrabiania słomianek, chodników i kapeluszy, dziewczynek natomiast szycia, cerowania, haftowania i gotowania. Uczęszczające na zajęcia dzieci otrzymywały co miesiąc od 25 kopiejek do 1 rubla na książeczkę oszczędnościową. Wychowankowie z tychże sal mieli ułatwione znalezienie pracy.

W 1899 roku Towarzystwo Dobroczynności oddało do użytku własny budynek mieszczący się na Stawiszyńskim Przedmieściu. Znajdowała się w nim szkoła rzemiosł i przytułek dla starców. Aktywnymi działaczkami Towarzystwa Dobroczynności były Marianna Gałczyńska i Emilia Bohowiczowa. Oto kolejny fragment „Nocy i dni”: „Obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów, a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności, one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne, im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszelkie kwesty i wenty dla ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia”.

Towarzystwo Dobroczynności oprócz akcji filantropijnych zajmowało się również pracą społeczno-propagandową. W 1905 roku działacz polityczny poszukiwany przez władze rosyjskie – Wacław Sieroszewski zostaje potajemnie przewieziony poza granicę zaboru przez Mariannę Gałczyńską (fakt ten odnotowany jest w „Nocach i dniach”Marii Dąbrowskiej). Z inicjatywy Towarzystwa Dobroczynności powołano Towarzystwo Higieniczne z doktorem Wernicem na czele. W 1895 roku została wydana książka „ Prosna” pod redakcją sekretarza Towarzystwa Dobroczynności, Władysława Bohowicza. W książce tej znalazły się m.in. utwory Konopnickiej, Tetmajera, Asnyka, Estraichera, Deotymy, Bałuckiego, Ujejskiego i wiele prac inteligencji miejscowej.

W Kaliszu działało również Towarzystwo Dobroczynności wyznania Mojżeszowego z Maurycym Mamrothem na czele. Z inicjatywy tego towarzystwa utworzono przy ulicy Stawiszyńskiej 4 Żydowski Dom Starców.

Mówiąc o kaliskich stowarzyszeniach, nie można nie wspomnieć o Towarzystwie Muzycznym, powstałym w 1868 roku z inicjatywy Bergholtza i także wzmiankowanym w „Nocach i dniach”Towarzystwie Cyklistów. Oficjalnie powstało ono w 1892 roku, choć zamiłowanie do „sportu cyklowego” istniało w Kaliszu od dawna. Działalność swoją Kaliskie Towarzystwo Cyklistów rozpoczęło od urządzenia w pobliskim Noskowie(dziś wieś ta znajduje się w obrębie miasta) toru wyścigowego na placu wydzierżawionym od Wiktora Weigta, właściciela oberży. Zbyt duża odległość zmusiła jednak członków towarzystwa do urządzenia własnego lokalu w mieście. Idealnym miejscem była posesja pana Koryckiego mieszcząca się przy Alei Józefiny. Prace w urządzaniu nowej siedziby i dwustu metrowego toru zakończyły się w przeciągu roku (1894). Szczególnie ważny dla nas jest fakt, że w pracach tych czynnie uczestniczył Władysław Leszczyński – pierwowzór Lucjana Kociełła.

27 stycznia 1895 roku odbyło się w nowym lokalu pierwsze walne zebranie członków towarzystwa, a 16 lutego tego roku nastąpiło uroczyste otwarcie połączone z zabawą taneczną.

Bale urządzane w Towarzystwie Cyklistów cieszyły się wśród kaliszan ogromnym uznaniem. Uczęszczała na nie cała śmietanka towarzyska ówczesnego miasta. Na bal do cyklistów została zaproszona, przebywająca wówczas u Szumskich w Russowie kuzynka Marii Dąbrowskiej – Maria Szumska (córka Franciszka i Florentyny Szumskich, matka znanej polskiej aktorki przedwojennego kina, Elżbiety Barszczewskiej) – pierwowzór Anki Niechcicówny.

Instytucji finansowych działających w Kaliszu na przełomie XIX i XX wieku było kilka. Dla nas szczególnie ważne są dwie: Towarzystwo Kredytowe Ziemskie i Kaliskie Towarzystwo Rolnicze, zwane także syndykatem. Towarzystwo kredytowe ziemskie zostało założone 1 czerwca 1825 roku z inicjatywy ówczesnego ministra skarbu Druckiego-Lubeckiego. Na przełomie XIX i XX wieku kaliskim oddziałem tej instytucji kierował Zygmunt Wyganowski, wielce szanowany gospodarz, właściciel majątku Warszówka pod Kaliszem, światły obywatel, doskonale znający potrzeby ziemiaństwa. Kaliskie Towarzystwo Rolnicze natomiast rozpoczęło działalność w 1900 roku i skupiło niemal całe ziemiaństwo guberni kaliskiej. Kaliski syndykat zaraz w pierwszym roku działalności otworzył sklep rolniczy przy ulicy Warszawskiej, w którym ziemianie nie tylko mogli kupować potrzebne przedmioty i narzędzia, ale również sprzedawać swoje produkty rolne. Kaliskie Towarzystwo Rolnicze posiadało wyłączność na sprzedaż na terenie guberni maszyn rolniczych ze słynnej amerykańskiej fabryki Mac Cormika. Żniwiarkę z tejże fabryki nabył w syndykacie Józef Szumski. W opowiadaniu Marii Dąbrowskiej „Dzikie ziele” jest następujący fragment: „Grabie żniwiarek cięły żółtymi zębami modre niebiosa. Naręcza pszenicy ślizgały się przez niebieską platformę, a suchy terkot sunął brzegiem szeleszczącego zboża. Wielki napis Mac Cormik skakał czarnymi literami po ścierniu, na którym odgniatały się wzorzyste ślady żelaznych kół żniwiarki”.

W szkole i na pensji

         „Zapytana, czy chce iść już do szkoły, Agnisia z całym okrucieństwem powiada, że chce bardzo. Nie wie ona jeszcze nic o drzwiach, które się zatrzaskują bezwarunkowo za przeszłością. Pragnie odmiany i nowości. Jest pewna, że gdy się nowe zdobywa, to się starego nie traci. Że dom, szkoła, Kaliniec i Serbinów – wszystko to da się razem połączyć i że można się będzie jednym i drugim bez żadnego rozstania napawać”.

Pochodzący z „Nocy i dni”cytat wprowadza nas w mury innej kaliskiej szkoły, w której w 1901 roku rozpoczęła naukę Maria Szumska. Mowa o pensji Heleny Semadeniowej, córce znanego ewangelickiego pastora Adama Haberkanta. W tym samym roku Ministerstwo Oświaty przeprowadziło reformę szkolnictwa. Zgodnie z rozporządzeniem władz oświatowych od sierpnia 1901 roku została zniesiona w klasie pierwszej i drugiej nauka języków starożytnych, za to oba języki nowożytne francuski i niemiecki miały być obowiązkowe. Lata spędzone na pensji Maria Dąbrowska we wspomnieniach przedstawia jako „ najwznioślejszą sielankę”. W opowiadaniu „Strajk szkolny” tak opisuje swoje pierwsze lata szkolne: „Było to w pięknym prowincjonalnym mieście Kaliszu – leżącym nad rzeką Prosną, śród wielkich, starych drzew. Uczyłam się tam w polskiej szkole. Nie znałam patriotyzmu pojętego jako nienawiść i bunt. Uczucia te obowiązywały mnie jedynie na lekcjach historii Polski. Poza tym w szkole naszej Polska zdawała się być już dawno niepodległa. Wszystko tchnęło tam życzliwością do świata, do ludzi, do życia. Uczucia te owładnęły także i mną, a owładnęły z tym większą łatwością, że byłam do nich z natury usposobiona.

         Rzadkie wizyty rosyjskiego inspektora były w tej naszej szkole traktowane humorystycznie, za nauczycielki rosyjskiego miałyśmy zawsze łagodne, dobre osoby, raczej zażenowane swoją przynależnością do „rasy panującej” – nauczycielka Niemka była niezrównaną postacią, której pamięć przechowam w sercu do końca życia. W tych warunkach nie było żadnej przeszkody do swobodnego zachwycania się tym, co u Niemców i Moskali wydawało się godne zachwytu”.

Budynek, w którym mieściła się pensja Heleny Semadeniowej stoi do dziś. Na frontowej ścianie umieszczono tablicę pamiątkową z napisem: „W tym domu mieściła się pensja H. Semadeniowej, do której w latach 1901-1904 uczęszczała autorka „ Nocy i dni” Maria Dąbrowska”.

W 1904 roku piętnastoletnia Maria rozpoczyna naukę w klasie piątej Rządowego Gimnazjum, mieszczącego się na Stawiszyńskim Przedmieściu. Po czteroletnim pobycie na pensji H. Semadeniowej w atmosferze szacunku i życzliwości nie może zżyć się z nową szkołą: „Nie chciano mnie tu niczego nauczyć, chciano mnie na każdym kroku jedynie upokorzyć. Kaleczono tu we mnie bez ustanku to, co jest znamieniem człowieczeństwa – godność i wolność. Dotychczas uczucie godności i uczucie wolności istniały we mnie samorzutnie i nigdy nie zadraśnięte, przejawiały się z taką swobodą, że nie czułam ich, jak się nie czuje w sobie własnego zdrowia.

         Teraz doznały one pchnięć, które nie dały się zaleczyć, ale które zarazem pozwoliły mi sobie uświadomić, czym jest dla człowieka godność, honor i skarb nad skarby – wolność. Uległam naturalnym i zrozumiałym w tym wypadku uczuciom. Zaczęłam nie cierpieć tych, co chcieli pokonać we mnie istotę i ostoję mojego życia”.

1 lutego 1905 roku wybucha strajk szkolny, w którym uczestniczy także młodzież szkół kaliskich. Lutowe wydarzenia utkwiły głęboko w psychice szesnastoletniej Marii Szumskiej. Zapis tych przeżyć odnajdujemy w „Nocach i dniach”, jak również w opowiadaniu „ Strajk szkolny”, wchodzącym w skład zbioru „Pisma rozproszone”.

         Autorka „ Ludzi stamtąd” nie wróciła już do kaliskiego gimnazjum. Latem 1905 roku zdała egzamin do szóstej klasy w szkole Pauliny Hewelke w Warszawie. Dalsza edukacja młodej Marii to studia przyrodnicze, najpierw w szwajcarskiej Lozannie, a od 1908 roku na Universite Libre w Brukseli.

Oprócz pensji Semadeniowej istniały w Kaliszu inne prywatne szkoły: przy Stawiszyńskim Przedmieściu zakład oświatowy prowadziły siostry Kozarskie. Anna była właścicielką Zakładu Naukowego Żeńskiego, w którym dziewczęta oprócz przedmiotów obowiązkowych uczyły się robót ręcznych, deklamacji, śpiewu i muzyki. Każdego roku odbywał się popis uczennic, podczas którego mogły zaprezentować swe umiejętności szerszemu gremium. Siostra Anny, Eleonora, prowadziła w tym samym budynku zakład froeblowski.

Młodsze dzieci często uczyły się w domu. Dość wspomnieć sympatyczną, żywiołową Aneczkę Niechcicównę, wyniosłą i dumną Celinę Mroczkównę czy ciekawą świata, wszędobylską i pobłażliwą Marię Hłasko. Państwo Szumscy na pewno korzystali z domowych nauczycielek, aczkolwiek trudno ustalić ich tożsamość. Wątpliwości nie budzi jedynie Anka Niechcicówna, której pierwowzorem była wspominana już Maria Szumska. Nie wiemy kim były inne nauczycielki. Możemy jednak ustalić, w jaki sposób były one pozyskiwane. Możliwości było kilka. Jeśli chciało się mieć absolutną pewność, co do kwalifikacji i umiejętności kandydatki i miało dość zasobny portfel, można było zwrócić się z prośbą o wyszukanie odpowiedniej osoby do mieszczącego się w Warszawie Kaucjonowanego Biura Nauczycielskiego. Taka instytucja prowadzona przez A. Karpińską ogłaszała się w kaliskiej prasie polecając: nauczycieli, nauczycielki, bony; w grę wchodziły także cudzoziemki. Pani Barbara Niechcic rozważa możliwość skorzystania z tego właśnie biura.

Były także prostsze drogi. Osoby poszukujące domowych nauczycielek często korzystały z pośrednictwa prasy. Miejscem, gdzie można było uzyskać bliższe informacje był bardzo często Bazar Szkolny Marianny Gałczyńskiej. Barbara Niechcic także w tej sprawie korzysta z pośrednictwa bratowej.

W 1957 roku w nowo powstałym miesięczniku „Ziemia Kaliska” Maria Dąbrowska pisze: „Jestem dzieckiem ziemi kaliskiej. Z jej okolic i z samego Kalisza czerpałam natchnienie do moich książek: «Uśmiech dzieciństwa», «Ludzie stamtąd» oraz «Noce i dnie». Ta ziemia kształtowała moje poczucie artystyczne, styl i język całej mojej twórczości”.I to wyznanie niechaj posłuży za puentę.

„W kącie między tylnymi ścianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylną ścianę kurnika – głucha zatoka, poza którą nie było już wyjścia.

         Był to najdalszy przylądek – Gibraltar tego podwórza, bijący rozpaczliwie głową w ślepy parkan z poziomych desek, zamykającą i ostateczną ścianę tego świata.

         Spod jego omszonych dyli wyciekała stróżka czarnej, śmierdzącej wody, żyła gnijącego, tłustego błota, nigdy nie wysychająca – jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w świat”.

         Przytoczony fragment prozy nauczyciela z Drohobycza nie ma żadnego związku z literackim Kaliszem, ale zamieściłam go tutaj nie bez powodu. Bo oto inny fragment prozy, bynajmniej nie Schulza, który mógłby być dalszym ciągiem jego opowieści: „Za moich czasów zawsze po tej ulicy chodziły samopas kozy, wspinały się na płoty, obgryzały zwisające gałęzie i starannie tę krainę szczęśliwego dzieciństwa podlewały. Ja ten kozi mocz do dziś dnia czuję, on chodzi za mną wiernie jak pies, nie odstępuje mnie na chwilę i teraz przywiódł do mnie wszystkie nie zapomniane nigdy wonie utraconego raju lat sielskich, czyli słodkawy zapaszek drewnianych wychodków, trupiomdlący odór jaśminów, sadzonych zawsze koło tych ustronnych budyneczków, aby zagłuszały woń kału. I dobiegł mnie ostry, zwierzęcy zapach wiosny i gnilny jesieni”.

         Karczewska i Schulz. „Sklepy cynamonowe” i „Wizerunek otwarty”. Drohobycz i Kalisz. Oniryczny, odrealniony, fantastyczny.

         „Wizerunek otwarty” – nic nie jest w nim dopowiedziane do końca, ale uważna lektura pozwala dostrzec pewne fragmenty obrazów miasta w latach 1918-1960, bo taki mniej więcej okres obejmuje fabuła powieści.

         Wanda Karczewska urodziła się 5 grudnia 1913 roku w Wieliczce. Jej ojciec, Józef, był kaliszaninem od pokoleń, w obawie przed wcieleniem do carskiego wojska szukał schronienia u krewnych żony, w Galicji. Do Kalisza rodzina Karczewskich, z pięcioletnia Wandą, wróci w 1918 roku. To już nie będzie to samo miasto. Kalisz Dąbrowskiej i Kalisz Karczewskiej na zawsze oddzieli sierpień 1914 roku, zostawiając po tamtej stronie wielki świat, po tej podnoszące się z ruin miasto, które już nigdy nie odzyska dawnej świetności.

         Czy Karczewska jest pisarka kaliską? To pytanie pozostawię bez odpowiedzi. Jest na pewno pisarką wybitną, a Kalisz jest miastem jej dzieciństwa i wczesnej młodości, pojawia się w tomie wierszy zatytułowanym „ Powrót do Kalińca” i w powieści „ Wizerunek otwarty”, i w ostatnim, pisanym tuż przed śmiercią poetyckim testamencie pt. „Spacer w alei parkowej”.

         Już na samym początku, w założeniu powieści „Wizerunek otwarty”, zwraca uwagę następujący fragment: „Przystańcie tylko ze mną na tym nasypie kolejowym. Czy widzicie to pole zasiane łubinem, a za nim stawy cegielniane ze śliwkową mgłą, ponad którą unoszą się gałęzie drzew zasłaniające nieco dach”.

         Nasyp kolejowy nad rzeką – miejsce jeszcze nie tak dawno odwiedzane latem przez kąpiącą się młodzież, potocznie zwane „kolejówą”. W miejscu pola wyrosły zabudowania wzdłuż mocno uczęszczanej dzisiaj ulicy Częstochowskiej. Nie ma już starej cegielni, pozostała jednak część stawów, zamkniętych klamrą ulic Tęczowej i Zielonej, a wyglądający zza drzew dach należał zapewne do kamienicy przy Nowym Świecie, w której wychowywała się młoda Wanda.

Kamienica stoi do dziś, nie ma tylko ogrodu z jabłoniami o chropowatej korze i krzakami malin, które w twórczości Karczewskiej urastają niemal do rangi symbolu.

         Ten budynek bardzo ciekawie opisuje rówieśnik i przyjaciel Wandy, Tadeusz Pniewski, we wspomnieniowej książce pt. „Kalisz z oddali”: „Dwupiętrowa kamienica należała w tamtych czasach do Józefa Karczewskiego, prowadzącego zakład ślusarski. Z tego zakładu, podobnie jak i z warsztatu Walentego Kulisiewicza przy ulicy Niecałej, pochodziły piękne, kute w żelazie kraty, balustrady balkonów czy poręcze schodów, zdobiące do dziś kamienice na kaliskiej starówce”.

         Trudno wyobrazić sobie Kalisz bez parku i malowniczo przecinającej go rzeki. Po Prośnie, która w powieści nazywa się Komarna, kursował mały stateczek. Mógł on pomieścić około 50 pasażerów. Swój kurs rozpoczynał z wyspy przy teatrze, a kończył na plaży w Żydowie. Po drodze zatrzymywał się na kilku przystankach, aby pasażerowie mogli wysiąść w dogodnym dla siebie momencie. W miejscach postoju zwykle znajdowała się restauracja, w której można było ochłodzić się zimną lemoniadą, lub pokrzepić wysokoprocentowym trunkiem.

         Przejażdżki, trwające całe lato, rozpoczynał poniedziałek wielkanocny: „Nie tylko Kraków, ale i Kalisz miał swój Emaus. W drugie święto Wielkiej Nocy kaliszanie tradycyjnie wybierali się na wycieczkę na Zawodzie. Ta pierwsza wiosenna «majówka» nosiła właśnie nazwę biblijnego miasteczka Emaus. W kościółku odbywało się w ten dzień uroczyste nabożeństwo. A ponieważ niewielka świątynia nie mogła pomieścić zbyt wielu ludzi, całe tłumy rozkładały się wkoło niej na trawie. Po mszy ludzie wyjmowali z koszyków prowianty i majówka trwała aż do zachodu słońca” – pisze we wspomnianej już książce Tadeusz Pniewski.

         Na rogu ulicy Widok i Staszica jest piękny, choć dzisiaj mocno już zniszczony, pałacyk rejenta Stanisław Bzowskiego, zbudowany w 1910 roku. Wnętrze tego tajemniczego domu wywoła w głównym bohaterze „Wizerunku otwartego” bolesne wspomnienia związane z matką, po raz kolejny zmusi go do zadania sobie pytania: kim jestem?

         Wartym wspomnienia jest również Krzywy Zaułek (naprawdę ulica Czaszkowska), gdzie kobiety z jaskrawą czerwienią na ustach, za niewielką opłatą gotowe są wprowadzić bohatera w dorosłość.

         Są w powieści dwa historycznych wydarzeniach z życia miasta.

         W lutym 1926 roku zdesperowany tłum bezrobotnych robotników kaliskich wtargnął do siedziby władz miejskich, domagając się pracy i poprawy warunków bytowych. Oczyma głównego bohatera oglądamy tę scenę, jak również rozpaczliwą ucieczkę przez okno gabinetu ówczesnego prezydenta miasta, Mieczysława Szarrasa, wicestarosty kaliskiego, Henryka Ostaszewskiego, inwalidy mocno utykającego na nogę. Jego losy na szczęście potoczyły się inaczej niż w powieści. Zdołał ocalić życie.

         Karczewska ,wówczas dwunastoletnia uczennica w szkole sióstr Nazaretanek, była naocznym świadkiem „wypadków kaliskich”.

         Drugim wydarzeniem, przywołanym w „Wizerunku otwartym” jest odsłonięcie pomnika Adama Asnyka. Pomnik poety, wykuty w piaskowcu przez Jerzego Jarnuszkiewicza, został odsłonięty w 1960 roku z okazji obchodów 1800-lecia miasta.

         O ile powieść „Wizerunek otwarty” jest wpisana w pejzaż kaliski, o tyle brak w niej widocznych i znaczących elementów autobiograficznych pisarki. Nieco inaczej przedstawia się sprawa z poezją Karczewskiej. W wierszach wchodzących w skład zbioru „Powrót do Kalińca” oprócz miejsc mamy również rodzinę poetki: ojca, matkę i brata.

         W tytułowym utworze widziany z okien pociągu Las Winiarski przywołuje wspomnienia młodości, lata szkolne, beztroskie zabawy w parku, żydowską ulicę Złotą, pachnącą śledziami i gotowanym bobem, płynącą omszałym korytem rzekę, ale i towarzysza lat dziecięcych. Mały, dwunastoletni Icek „w przykusym chałatku” jest również adresatem wiersza „Rozmowa z rówieśnikiem z ulicy Widok 12”. Poetka pyta:

                   Czy tam w Wielkiej Nieznanej Przestrzeni

                   gdzie przebywasz teraz

                   jest wspólne niebie dla dzieci Żydów i gojów

                   czy pachnie choć trochę dymem z ogniska

                   i pieczonymi kartoflami (…)

                   (…) i czy jest tam mój Bóg i twój – Jahwe.

         Pytań o „Wielką Nieznaną Przestrzeń” jest w wierszach Karczewskiej więcej. Bo jak zrozumieć, jak pojąć słowa: spalony w krematorium? Szczególnie, gdy dotyczą one najbliższych – matki i brata.

         Wiele miejsca w poezji Karczewskiej zajmuje wspomnienie rodzinnego domu, zapach jabłek i suszonych grzybów, szum drzew w sadzie, krzaki malin, słodkich jak pierwszy pocałunek, studnia w podwórzu, pies wiernie czekający na progu, dźwięk młotów w ojcowskiej kuźni. Ojciec, Józef Karczewski, to częsty bohater wierszy, postać niezwykle ważna dla poetki.

         Mówiąc o kaliskości Wandy Karczewskiej, nie można nie wspomnieć o jeszcze jednym, bardzo ważnym utworze. Niestety powieść ta nigdy nie została wydana, jej rękopis został spalony. Najlepiej o książce, która miała być debiutem prozatorskim pisarki opowie sama autorka: „Pierwszy widok Kalisza, zapamiętany z lat dziecięcych: zwałowiska zburzonych domów, sterty gruzów, puste oczodoły wypalonych budynków, ruiny, ruiny, jak trzydzieści lat później w Warszawie, Poznaniu… Ruiny porastające gdzieniegdzie chwastami, mchem. I ta brzózka, która wprost cudem wyrosła na szczątku sufitu – podłogi w narożniku tylnej i bocznej ściany na wysokości drugiego piętra na pół zwalonego domu.

         Zrazu wątła, bledziutka, ale ocieplająca sczerniałe gruzowisko białością pnia i jasną zielenią liści. Drzewo – ten obecny we wszystkich mitach i wierzeniach symbol odradzającego się życia.

         Na to drzewko padał zawsze nasz wzrok, gdy będąc już uczennicami gimnazjum wychodziłyśmy ze szkoły, mieszczącej się w ocalałej oficynie, przez podwórze i bramę, której sklepienie dźwigało wypalone piętra frontowej kamienicy. Z pamięci owego pompejańskiego widoku i tego wątłego drzewka powstała pierwsza moja powieść «Brzoza na ruinach». Zawierała ona najwięcej realiów kaliskich”.

         Wanda Karczewska spędziła w Kaliszu trzynaście lat (1918-1931). Po maturze wyjechała na studia do Warszawy i Poznania. Jesienią 1939 roku, ścigana przez Gestapo za artykuły o polskości Gdańska, wróciła do rodzinnego domu, szukając w nim schronienia i bezpieczeństwa. Niestety już w marcu następnego roku musiała z niego uciekać. Trudno ustalić, czy aresztowanie przez gestapo jej matki i brata, miało związek z pobytem w domu pisarki. Być może nie, ale Bronisława i Józef Karczewscy zginęli w komorze gazowej w Auschwitz. Karczewska do końca życia czuła się winna ich śmierci.

         W roku1988 otrzymała Nagrodę i Honorowe Obywatelstwo miasta Kalisza. Zmarła 29 września 1995 roku.

         Dziś, dzięki Stowarzyszeniu Promocji Sztuki „Łyżka mleka”, ta zupełnie zapomniana pisarka wraca do świadomości czytelniczej. Organizowany co roku w listopadzie Festiwal Poetycki jej imienia, przyciąga wiele osób z całej Polski. W ubiegłym roku ukazał się pierwszy tom z serii „Powrót do Karczewskiej”. Jest to zebrana, zredagowana i opatrzona komentarzami przez Karola Samsela, wieloletnia korespondencja Wandy Karczewskiej do Seweryna Pollaka. W tym roku ukaże się tom drugi – reedycja powieści „Odejście”, najważniejszej książki w dorobku pisarki ze słowem krytycznym Karola Samsela.

         „Kalisz. Daleko – ale spotykam się z nim często. W obrazach myśli, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń. Spotykam ludzi na plantach krakowskich – i jeśli uśmiechną się do mnie w sposób dziecinnie szlachetny – już wiem: kaliszanie. Są w Krakowie, znają mnie tylko z widzenia. Uśmiechają się do mnie na dystans, z politowaniem, w którym jest duma. Oto «wybija się» jeden z nich w sposób trochę dziwny, trochę nawet wstydliwy – ale przecież «karierą swoją» wspomógł miasto rodzinne. Jest mimo wszystko ciągle nasz”.

         Kalisz – to jeszcze jednak siła jednocząca. Miasto, które ma spoistość ludzką – przedziwnie intensywną…

         „Idę w Krakowie ulicą Asnyka – i nie myślę: Asnyk – poeta wielki, szlachetny myśliciel, działacz na miarę narodową, lecz przede wszystkiem: …prawda, i ten kaliszanin!… Czytam pisma literackie: Dąbrowska. I nie kojarzę: wielka pisarka, największy żyjący epik polski – lecz po prostu: kaliszanka. Pisze Minkiewicz rymowany satyrycznie list w sprawie Dybowskiego – minister bez przeszłości? Nikt nie może udzielić informacji, kto to Dybowski? A my wiemy: nasz kaliszanin.

         I tak wciąż – rytm narzucony przeszłością dawną, bardzo dawną ciągle dominuje.

         Sylaby serdecznie natrętne, odmiana prosta, jak łączność rodzinna: Kalisz, kaliszanin, kaliski, kaliskie”.

         To słowa Stefana Otwinowskiego napisane w 1947 roku na Zjazd Wychowanków Gimnazjum im. Adama Asnyka. Pisarz nie mógł osobiście uczestniczyć w zjeździe, ale przesłał list (w całości wydrukowany w zjazdowej jednodniówce), z którego jasno wynika, jak ważny był dla niego Kalisz. Uznał go za swoje miasto, choć spędził w nim zaledwie pięć lat.

         Stefan Otwinowski urodził się 3 marca 1910 roku w Pyzdrach. Dzieciństwo spędził w Grodźcu, gdzie jego ojciec prowadził niewielką aptekę. Do Kalisza przyjechał w 1926 roku, by rozpocząć naukę w Gimnazjum im. Adama Asnyka. Egzamin dojrzałości zdał w 1931 roku. W następnym roku wyjechał na studia do Warszawy, kończąc swój stały pobyt w grodzie nad Prosną.

         Dorastanie i nagłą śmierć ojca opisał Otwinowski w swojej pierwszej powieści pt. „Życie trwa cztery dni” (w 1938 r. została ona nagrodzona nagrodą literacką miasta Kalisza): „Prawie cztery lata temu. Mieszkaliśmy jeszcze w Growcu. Wypadek, ból – głupstwo. Najgorszy był ten idiotyczny śmiech Mietka. Wszyscy urągali, właściwie jeden Ojciec brał mnie w obronę. Najprzykrzejsze, że mój wyjazd z powodu kolana uległ zachwianiu. Zdecydował w końcu Ojciec:

         – Mam jakieś przeczucie, niech jedzie!

         Patrzył na mnie okiem mądrym jak jego życie

         Było coś złego, przerażającego w pożegnaniu z Negrim. Pies rzucał się, wył, żebrał. Nie sposób go było oderwać od Ojca”.

         Powyższy fragment dotyczy pierwszego wyjazdu Stefana do Poznania i pierwszego przedstawienia w teatrze. Jedenastoletni chłopiec z niepokojem czeka na decyzję rodziców: zabiorą go czy nie zabiorą. W końcu padają upragnione słowa – „Niech jedzie”. Potem jest podróż pociągiem, duża stacja kolejowa, tętniące życiem miasto, tramwaje, w końcu serdeczne powitanie i kolacja u poznańskich znajomych. Tylko ojciec jest jakiś nieswój. Nie ma apetytu. Czuje się słaby i zmęczony. Idzie do drugiego pokoju aby trochę odpocząć i umiera.

         Nie było przedstawienia teatralnego. Cztery poznańskie dni wypełniły się łzami i załatwianiem pogrzebowych formalności.

         Po kilku latach, mieszkający już w Kaliszu Stefan Otwinowski, uczeń piątej klasy gimnazjum, ciężko zachorował na płuca. Występujące powikłania zagrażały nawet jego życiu.

         „Dookoła chorego snuły się na przemian wspomnienia owych czterech poznańskich dni, codzienne domowe wydarzenia, sny i majaki o tamtej śmierci, o śmierci w ogóle i o śmierci własnej. W kilka lat po wyzdrowieniu powstała z tego wszystkiego powieść „Życie trwa cztery dni”. Cztery dni dlatego, gdyż Otwinowski dowodził, że owe dni poznańskie zadecydowały o całym jego życiu i że bywa tak też w życiu innych ludzi. Nie wiem, czy miał rację w tym uogólnieniu. Na pewno jednak owe cztery dni zadecydowały o treści pierwszej książki pisarza, pierwszej nagrodzie literackiej i ustalenia pisarskiego powołania”.

         O swojej chorobie i początkach pisarskiego powołania mówi sam Otwinowski: „Jak zostałem pisarzem? Bardzo po prostu. Żyłem przecież między ludźmi, chodziłem do szkół, w których młodzi lubią próbować na zmianę sportu i sztuki. Byłem nawet niezłym sportowcem. Ale w piątej gimnazjalnej choroba odsunęła mnie od boiska. Zostały książki i papier. Papieru przed wojną było dużo. Jeszcze więcej niż dzisiaj. Kiedy wstałem z łóżka – po roku – straciłem formę fizyczną, intelektualiści przyjęli moją formę umysłową”.

         Twórczość literacka młodego Stefana trafiła na podatny grunt szkolnego czasopisma „Świt”. Nie było to pisemko „asnykowskie”, ale wychodzące w innym kaliskim gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki. Redaktorem naczelnym „Świtu” był Włodzimierz Pietrzak, późniejszy znany pisarz i eseista.

         „Świt” ukazywał się co miesiąc od 1924 roku. W 1931 roku Koło Literacko-Naukowe działające w gimnazjum im. A. Asnyka rozpoczęło edycję własnego czasopisma zatytułowanego „Sztubak”. W grudniu 1933 roku nastąpiło połączenie „Świtu”  i „Sztubaka”. Z obu tych pism powstał dwumiesięcznik „Czyn i Słowo”. Pieczę na tym periodykiem sprawował Międzyszkolny Komitet Redakcyjny, składający się z przedstawicieli wszystkich kaliskich szkół średnich. Siedzibą redakcji była szkoła, do której uczęszczał redaktor naczelny, zmieniany co roku. Pierwszym redaktorem naczelnym „Czynu i Słowa” został „ asnykowiec”, Józef Garliński.

         Czasopisma szkolne stanowiły korzystny grunt dla aktywności twórczej uczniów. Wielu późniejszych pisarzy, dziennikarzy, historyków itp. debiutowało na łamach gazetek szkolnych.

         W twórczości Otwinowskiego dają się zaobserwować częste powroty do wspomnień kaliskich. Najpełniej jednak środowisko kaliskie przedstawione jest w powieści „Życie trwa cztery dni”. Pisarz sportretował w niej członków swojej rodziny, opisał atmosferę szkoły, do której uczęszczał i pracujących w niej profesorów.

         W powieści przeplata się ze sobą kilka wątków, życie rodzinne miesza się z życiem szkolnym. Obserwujemy, w krótkich scenkach, przedstawionych trochę karykaturalnie, ale bez złośliwości, niektórych profesorów uczących w Gimnazjum im. A. Asnyka. Prezentację tych postaci rozpoczniemy od nauczyciela matematyki, Teodora Botnera (w powieści nazywa się Depner), wychowawcy klasy. „Był od pokoleń kaliszaniniem, znającym wszystkie lęgi nad Prosną zdatne do palanta i wagarów, unikającym w swych spacerach «Kogutka», czyli stawu w prastarym parku, by nie płoszyć młodych parek, również od pokoleń ciągnących tam na czułe spotkania. Masywnej budowy, miał już pięćdziesiątkę, krótko strzyżone na jeża włosy, binokle na nosie i lekką wadę wymowy – łatwo się zacinał”.

         Kiedy w gimnazjum utworzono Koło Literacko-Naukowe (potocznie zwane Kaliną), Teodor Botner został jego opiekunem.

         Mówiąc o asnykowskich profesorach, nie można nie wspomnieć o prefekcie szkolnym, księdzu Bolesławie Osadniku (powieściowy ksiądz Rosładnik). „Był postacią wyróżniająca się w gronie pedagogicznym i całej szkole. Namiętny jałmużnik, wciąż zbierał datki na cele misyjne, propagandowe, ogólnooświatowe, krajowe i lokalne. Stale wskutek tego roztargniony, błyskawicznie trzeźwiał, gdy np. nie zgadzał się rachunek ze szkolnym ofiarodawcą”.

         Dziełem księdza Osadnika była również szkolna orkiestra dęta. Tamburmajorem orkiestry, podobno bezkonkurencyjnym, był Stefan Otwinowski.

         Z wielką sympatią przedstawiony został także profesor muzyki, kierownik chóru szkolnego Władysław Niedojadło (w powieści Niedopiło).

         Lista profesorów byłaby niepełna bez polonisty Zygmunta Dzierżyńskiego (spokrewnionego z Feliksem). Jest on bohaterem innego utworu Otwinowskiego – opowiadania – „Nic więcej nie dało się ustalić”. Autor nawiązuje w nim do słynnego przedstawienia „Fantazego” Juliusza Słowackiego, wystawionego przez teatr amatorski, którego opiekunem i reżyserem przedstawienia był właśnie profesor Dzierżyński (w opowiadaniu Dziurwiński).

         „Było to chyba w 1930 roku na wiosnę, kiedy Zygmunt Dzierżyński postanowił wystawić amatorskimi siłami „Fantazego” J. Słowackiego. Role męskie mieli objąć uczniowie od „Asnyka”, role zaś żeńskie panie z kaliskiego towarzystwa. Uczennice – czy to od „Anny Jagiellonki”, czy też „nazaretanki” – musiałyby mieć pozwolenie od swoich przełożonych. Reżyser nie chciał zapewne brać sobie na kark dodatkowych kłopotów, tym bardziej, że w owych czasach wszelka koedukacja (poza zaczątkami szkół powszechnych) nie istniała, a stykanie się uczniów z uczennicami (i to w kulisach teatralnych!) budziłoby drobnomieszczańskie, minoderyjne komeraże i zastrzeżenia”.

         W powieści Otwinowskiego występuje jeszcze jedna postać – tajemniczy profesor Gillo. Ten nauczyciel przyrody pozostanie chyba jednak zagadką. W latach, w których Otwinowski uczęszczał do gimnazjum im. A. Asnyka nauczycieli przyrody było trzech: Tomasz Łysek, Stanisław Trojanowski i Wojciech Wacowski. Dziś trudno ustalić, który z nich mógł być podobny do powieściowej postaci. Tak jak w przypadku pozostałych profesorów, nazwiska wymyślone przez autora niewiele różnią się od właściwych, tak w przypadku profesora Gillo nie nasuwają się żadne skojarzenia. Chyba, że profesor Gillo to nie nauczyciel, a kolega Stefana ze szkoły – Józef Gill, którego z jakiegoś powodu uczynił pisarz jedną z ciekawszych postaci swoich powieści, a pogrzeb profesora opisany w książce to pogrzeb Zygmunta Dzierżyńskiego.

         W tej samej klasie był również Jerzy Szmigielski, syn znanego w mieście stomatologa (w powieści Witek Szygielski), z którym młody Stefan odbywał dalekie spacery po mieście. Na szczególną uwagę zasługuje pewien fragment powieści: „Mniej więcej w połowie października przychodził okres mgieł. Siwe, gęste obłoki schodziły na ziemię, domy topiły się w chmurach… żyło się wtedy jak we śnie (…) Latarnie paliły się przez całą dobę. Pomimo to nie można było dojrzeć drugiej strony ulicy, która stał w chmurach. Nasze spacery nie ustawały nigdy, przeciwnie – zyskiwały na treści: do parku wchodziło się teraz jak do innej zupełnie rzeczywistości. Brodziliśmy w obłokach stojącego deszczu, marząc o przygodzie.

         – Zobaczysz – mówił Witek – pewnego dnia zbłądzimy w tych chmurach, nie wrócimy do domu.

         – Tak powinien wyglądać czyściec.”

         Jerzy Szmigielski zginął tragicznie, śmierć kolegi opisał Otwinowski w „Okolicznościach łagodzących”, gdzie dał mu nazwisko Okoński.

         Sporo jest tych kaliskich obrazów, wyjętych z kart prozy Stefana Otwinowskiego. Najpierw dom, w którym mieszkała rodzina pisarza, znajdujący się przy ulicy Narutowicza 4. Budynek wygląda tak samo, tak samo odgradza go od ulicy mur. Mieszkanie, które zajmowali Otwinowscy mieściło się na piętrze, w prawej części domu, z oknami wychodzącymi na rzekę. Patrząc przez okno, miało się w perspektywie reprezentacyjną Aleję Wolności. Na tej ulicy, pod numerem 17, mieścił się Letni Ogródek Teatralny państwa Wypiszczyków, założony w roku 1875. To miejsce zostało już omówione w odcinku poświęconym Marii Dąbrowskiej.

         Dziś, tak samo jak przed laty, można pójść na spacer trasą, którą systematycznie przemierzał młody Stefan. „Po lekcjach nie wracało się nigdy prosto do domu – szło się wzdłuż ulicy Wrocławskiej, aż do kościoła nazaretanek, potem z powrotem do Alej, Alejami do parku. W parku bulwarem Wałowym – długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu. W ten sposób obchodziliśmy codziennie główne ulice miasta i park – była to nasz najmilsza i najsystematyczniejsza czynność dzienna”.

         Stosunkowo dużo miejsca w twórczości Otwinowskiego zajmuje ulica Stawiszyńska. Tu mieszka profesor Gillo, tu pewnego sobotniego wieczoru brodzący w gęstej mgle Stefan słyszy „tragiczną modlitwę miotających się w rozpaczliwych konwulsyjnych drgawkach Żydów”. Na ulicy Stawiszyńskiej pod numerem 4 mieścił się Żydowski Dom Starców. Przy ulicy Stawiszyńskiej znajdował się klasztor ojców Bernardynów (od 1919 klasztor ojców jezuitów), otoczony wysokim murowanym płotem. Przy kościele, jakby wpisany w krajobraz stary żebrzący człowiek. To Łuka, bohater wiersza Tadeusza Petrykowskiego „Zmierzch”: Gdy park się do snu kładł / i paw / zakrzyknął: Stachu! Sta – chu! Sta – chu! / a jęzor mgły znad Prosny szedł / aż w koleinę Bernardynki / dał okaryną ślepiec znak / bukom (…) Nad chlupotaniem bosych stóp / staccato kija – przeciw psom (…) i stuk / i stuk / stukał / pukał półczłowiek / żebrak / Łuka (…)

         Ulicą Stawiszyńską, wreszcie, można dojść do dzielnicy – Majków, gdzie mieści się położony na wzgórzu cmentarz żołnierski. Tu leżą w ciszy ofiary Wielkiej Wojny: Niemcy, Rosjanie, nawet Włosi. Z majkowskiego wzgórza rozciąga się piękny widok na miasto, zbliżony do tego, jaki obserwował znajdujący się na cmentarzu narrator powieści.

         „Miasto leżało przede mną jak zabawka na stole. Na pierwszym planie tuż za rzeką, wielka żywa garbarnia. Trzy kominy dymem waliły w niebo, długie, wysmukłe jak kobiece nogi. Za garbarnią inne fabryki, kilka wież kościelnych, w środku miasta ratusz i obok nieco szerszy komin – browar, ulica Narutowicza”.

         Z ulicą Stawiszyńską związana jest także postać Maniusia Bindlera z „Okoliczności łagodzących”, syna rzeźnika dzielnie podtrzymującego na duchu Stefana i jego matkę w czasie choroby. Pierwowzorem tej postaci był Marian Kibler, brat znanego później lekarza internisty.

         Omawianie kaliskich utworów Stefana Otwinowskiego byłoby niepełne bez wspomnianego już opowiadania pt. „Nic więcej nie dało się ustalić”. Związane jest ono z przyjazdem pisarza do Kalisza w 1970 roku na zaproszenie klubu MPIK.

         Narrator utworu, znany pisarz, przyjeżdża po 35 latach do miasta swojej młodości. Zatrzymuje się w hotelu, w którym już kiedyś mieszkał. Z okna pokoju na drugim piętrze rozciąga się ładny widok na miasto. Pomimo późnej pory, bohater nie może zasnąć. Pojawiają się obrazy: teatru, parku, rzeki, dostojnego gmachu trybunału, letniego ogródka Wypiszczyka, chorego na gruźlicę szwagra.

         Jednak opowiadanie to ma szczególne znaczenie ze względu na obecność w nim dwóch bardzo ciekawych postaci: Alberta Biligera i docent Janiszewskiej. Druga z nich nie budzi żadnych wątpliwości i nią zajmę się najpierw:          „Przy jednym biurku siwa, ale niestara niewiasta.

         Córka dyrektora informuje mnie:

         – Pani docent Janiszewska.

         Obyta z księgami, ale i ludźmi polonistka szybka wprowadza mnie w swoją rzecz. Mówi płynnie, od czasu do czasu spoglądając w usystematyzowane notatki. Po niewielu minutach rozumiem, że owe zapiski chciałyby mnie określić, wprowadzić w sferę porządku. Sympatyczne brzmienie głosu ma ta nad podziw oczytana kobieta”.

         Wspomniana polonistka, rozmówczyni Stefana Otwinowskiego, to Halina Sutarzewicz (1909-1991), honorowa obywatelka miasta Kalisza, działaczka kulturalna i społeczna, popularyzatorka literatury związanej z Kaliszem, autorka wielu interesujących publikacji.

         Ona sama tak pisze o swojej rozmowie z pisarzem: „Rolę owej docent Janiszewskiej grałam ja. Zestawienie tego, co zostało napisane z prawdziwego przebiegu spotkania i rozmowy, jest najlepszym przykładem całkiem usprawiedliwionej swobody literackiego opracowania wydarzeń. Mało tego, że otrzymałam inne nazwisko i tytuł, że autor wyprowadził mnie na spacer, na którym nigdy nie byliśmy, że rozmowa, o którą prosiłam, odbyła się w czytelni klubu MPIK, a nie w zakładzie naukowym, to jeszcze z prowadzonego wtedy dialogu do tekstu opowiadania weszły minimalne fragmenty. Znalazły się zaś wypowiedzi, których w ogóle nie było. Czy więc niemal wszystko było fikcją? Nie. Bardzo prawdziwie oddany jest klimat, w jakim się ów wywiad odbywał, atmosfera swobodnej, chwilami nawet żartobliwej rozmowy, choć prowadzonej z kartką, w oparciu o pytania, na które otrzymałam pełne i ciekawe odpowiedzi, bez żadnych zastrzeżeń co do sposobu ich wykorzystania”.

         Drugą postacią, która już budzi większe wątpliwości jest Albert Biliger. Mogę snuć przypuszczenia, że chodzi o Gustawa Arnolda Fibigera, a fabryka przy ulicy Szopena, to nie firma produkująca kosmetyki, ale słynna wówczas na całą Europę Fabryka Fortepianów – Calisia.

         Wspomnienia kaliskie przewijają się przez całą twórczość Otwinowskiego. Nawet w „Notesie Krakowskim”, utworze, który jest swego rodzaju kroniką dziejów Krakowa pojawiają się wzmianki o Kaliszu. Pisarz spacerując po słynnych plantach przypomina sobie aleje kaliskiego parku.

         „W parku był bulwar nad Prosną. Chodziło się tym bulwarem na cudowny spacer – bulwarem długim, kopulastym, wchodzącym swym zielonym obwodem w błękit ciasnego widnokręgu… Tak było w przyrodzie. Obraz zamykał się ciasno – pięknie, kontemplacyjnie. Dziś tamtą kontemplację poszerzam tęsknotą. I mnie bardzo często droga wiedzie do starego grodu, otoczonego ramionami Prosny”…

         I nie tylko dziś, kiedy piszę do Kalisza – ale prawie zawsze, gdy piszę.

         Kalisz. Daleko – ale spotykam się z nim często. W obrazach, które wspomagają wyobraźnię, czułość, przyjaźń – a więc: literaturę”.

         Eligiusz Kor-Walczak urodził się 1 grudnia 1913 roku, w dzień świętego Eligiusza, patrona złotników i jubilerów, w Kaliszu, mieście, które jeszcze wówczas nie przeczuwało, że za parę miesięcy kaprys historii z twarzą pruskiego majora obróci je w perzynę, kończąc na zawsze pewną epokę. Rodzice Eligiusza nie od razu podjęli decyzję o ucieczce z miasta. Przenieśli się tylko ze swojego domu przy ulicy Lipowej do domu Józefa Walczaka, brata ojca Eligiusza, znajdującego się kawałek dalej na tej samej ulicy. Kiedy jednak niszczycielska siła kul i ognia zaczęła zbierać żniwo również na Lipowej, nie mogli dłużej zwlekać. Pod osłoną nocy z maleńkim Eligiuszem i niewiele starszym Józiem rozpoczęli swój exodus długi i mozolny, bo wiodący aż w bezkresy Syberii.

         Literacko przetworzone reminiscencje z tego okresu zawarł Walczak w tomie opowiadań pt. „Czas wiosennej mgły”. Była to jego debiutancka książka, wydana w roku 1969.

         Do kraju Walczakowie powrócili w 1922 roku i zamieszkali w Opatówku. W 1929 roku Eligiusz rozpoczyna naukę w Kaliskim Gimnazjum im. Adama Asnyka, szkole o znakomitej renomie i takich samych tradycjach. Po dwuletnim pobycie w Gimnazjum im. A. Asnyka, Walczak przerywa naukę. Wielki światowy kryzys ekonomiczny nie oszczędził także i Polski, ojciec Eligiusza traci pracę, nie stać go na opłacanie dodatkowych lekcji matematyki, z którą syn nie daje sobie rady, trzeba rozejrzeć się dla niego za jakąś inną szkołą. Wybór pada na prywatną Szkołę Zawodową prowadzoną przez księdza Brzezińskiego w Sieradzu, przygotowującą do zawodu drukarza. Gimnazjum kończy Walczak później w systemie eksternistycznym.

         W roku 1932 rozpoczyna pracę jako zecer w drukarni „Gazety Kaliskiej”, mieszczącej się przy Alei Józefiny w domu Józefa i Antoniego Radwanów, a w 1938 roku w biurze notarialnym Karola Łodzi-Wyganowskiego, gdzie zatrudniony jest w charakterze pomocnika.

         W czasie drugiej wojny światowej spędza trzy lata na robotach w Niemczech. W miejscowości Habelschwert (dziś Bystrzyca Kłodzka) pracuje najpierw w dużym gospodarstwie przy bydle i koniach. Wychowany w mieście Eligiusz nie daje sobie rady, ponadto boi się koni. Oddano więc go do mniejszego gospodarstwa należącego do burmistrza Baumgartena.

         „Burmistrz był starym, przyzwoitym Niemcem, nie wierzącym w ostateczne zwycięstwo hitlerowskiego Reichu – pisze Walczak w powieści „Zdarzyło się życie”, dalej dodaje jeszcze: „W pole, które tworzyły stoki wzgórza wyjeżdżałem nie koniem, a wołkiem dużym, mocnym i leniwym (…). Z wołem zawarłem przyjaźń. Obydwu nam się nie spieszyło pracować na pomyślność Hitlera”.

         Od wczesnych lat chłopięcych Eligiusz marzy o pisarskim rzemiośle. Nie opuszcza go głębokie przekonanie, że wytrwałością i ciężką pracą można osiągnąć sukces, ale oprócz tych cech Walczak ma coś jeszcze: talent, pokorę i ogromną miłość do rodzinnego miasta. Ta miłość sprawi, że stanie się najbardziej kaliskim pisarzem i na pewno temu miastu najwierniejszym. Jego „Baśnie i legendy kaliskie” to bardzo ważna książka wśród licznych kaliskich opracowań.

         Jest jeszcze „Pejzaż ze starym miastem”, liryczny przewodnik Walczaka po ukochanym mieście, a w nim niezwykły wiersz pt. „Szopen w Kaliszu”.

         Fryderyk Chopin stawał na kaliskim bruku kilkakrotnie, ostatnie spotkanie grodu nad Prosną z genialnym kompozytorem nastąpiło w dniu 5 listopada 1830 roku. Stąd wraz z Tytusem Woyciechowskim wyruszył na podbój świata i nigdy już nie wrócił do kraju. Zmarł w 1849 roku w Paryżu. Może, dlatego ostatnia strofa wiersza Walczaka tak bardzo porusza:

                   Żegnaj miasto gościnne zatopione w ciszę

                   Może mnie przypływ losów rzuci tu po latach

                   Stój stangrecie, od parku jeszcze nokturn słyszę.

                   To serce Fryderyku i cały ból świata

         Eligiusz Kor-Walczak zmarł 25 maja 2000 roku.

         Kalisz w literaturze i literaci w Kaliszu to temat na kilkadziesiąt odcinków. Mogłoby pojawić się tutaj jeszcze wiele nazwisk twórców mniej i bardziej znanych. „Kaliska gorączka” pojawia się w każdym pokoleniu.

         Niech więc fragment powieści „Nigdy dość się nie umiera”, Aleksandra Braudego, posłuży za puentę: „Ta Maria Dąbrowska też była chora. Jeszcze w młodości zaraziła się tym. Pan wie, wtedy wszędzie pływały te robaczki, czy bakterie. Nazywała się ta choroba – kaliska gorączka. One, proszę pana, te robaczki właśnie, weszły jej do krwi. Później z krwią przenikają do serca i tam rosną. Robią się z nich jakieś fragmenty miasta, jakaś plątanina ludzkich losów, życie pół na pół ze śmiercią. Kiedy tak rosną w sercu to bardzo boli. Więc po trochu wszystko z serca wyrywała i wkładała do tych „ Nocy i dni” (…) Nieważne jak się ta choroba nazywa: febris calisiensis, czy inaczej. Kardiolodzy wiedzą, że podobne schorzenia nie należą do rzadkości, prawie każdy ma w sercu jakiś Kalisz”.

ps. TWARZE – TERESA RUDOWICZ (ANETA KOLAŃCZYK)

I

         Urodziła się cztery lata po śmierci Marii Dąbrowskiej w mieście o najstarszej metryce i najpiękniejszych nocach i dniach. Najpiękniejszych, znaczy tamtych, maryjkowych, kalinieckich. Bo Teresa była stamtąd. Miasto, w którym żyła, nie było tym miastem, miejsca, nie tymi miejscami, ludzie nie tymi ludźmi. W jej twarzy było coś niedzisiejszego. I to spojrzenie: smutne, dalekie.

         Dziwaczka, dzikuska, wariatka – zestaw dyżurnych określeń szybko przylgnął do Teresy i odtąd mogła już żyć po swojemu. Pięknie.

II

         Stara kamienica przy ulicy Kościuszki była zwyczajna: odrapany tynk, małe, brudne podwórko, śmietnik. Jednak na drugim piętrze w oficynie mieszkały kobiety – Lodzia, Czarna i Myszka. Wyglądały zwyczajnie, zwyczajnie żyły, ale nie były zwyczajne. Mówili na nie czarodziejki.         Lodzia była krawcową. Co dzień w jej mieszkaniu kręcił się spory tłum. Maszyna terkotała wesoło, kobiety plotkowały, było gwarno i swojsko. Czarna stawiała tarota, wróżyła z dłoni i z fusów, a Myszka krzątała się cichutko, by za chwilę wnieść na stół wazę z gorącą zupą, michę pierogów czy pyszny drożdżowy placek z rabarbarem. Niezwykłe mieszkanie trzech kobiet. To tu Teresa chowała się przed światem, a one pozwalały jej wzrastać dziko, nie kształtowały na żaden wzór, nie przycinały pędów.

III

         Teresa całymi dniami włóczyła się po mieście, odwiedzała stare cmentarze przy Rogatce. Znała każdy napis, każdy kamień, rzeźbę. Często, zamiast do szkoły, przychodziła tutaj. Siadała przy grobach i rozmawiała z umarłymi o tamtym mieście. Znała je przecież dobrze z powieści Dąbrowskiej, ze starych gazet, z fotografii. Kiedy dorosła, nie zmieniła upodobań. Codzienna wędrówka do miasta była rytuałem zakończonym w kawiarence w rynku. Cmentarze też otwierały przed nią coraz to nowe historie, a życiorysy dotąd nieopowiedziane fascynowały ją, ciekawiły. Pierwsza przyszła Melania. Grobowiec z pięknym medalionem był tuż przy alejce. Nie sposób było przejść obok i nie zauważyć słynnego rodzeństwa – Melanii i Alfonsa Parczewskich. Mela, w sukni ciasno zapiętej pod szyją, patrzyła przed siebie i uśmiechała się tajemniczo.

         – Co tam widzisz, Melanio? – spytała Teresa. Dalej słowa ułożyły się same. W wiersz.

IV

         Czarna lubiła wróżyć z dłoni. Tego dnia wpatrywała się długo w linie, zagięcia i bruzdy, późnej milczała, jakby ważyła każde słowo, zanim wypowiedziała zdanie – przez ciebie mówią inni, Tereso, nosisz w sobie opowieści wielu pokoleń. Wypowiedz je, inaczej nie dadzą ci spokoju. Pisz, pisz, aż wypiszesz tamten świat, swój żal, tęsknotę, smutek. Jesteś stąd i tutaj płynie twoja rzeka. Nie zawrócisz jej, nie ma na to sposobu. Pisz. Tylko tak możesz być szczęśliwa. Tylko tak.

V

         Dziesięć nazwisk ułożyło się od razu. Dziesięć nagrobnych medalionów. Może Czarna ma rację, myślała Teresa, może powinnam wreszcie przestać opłakiwać zmarłych i zacząć żyć, cokolwiek to znaczy. Lodziu, poprosiła, uszyj mi zieloną sukienkę, długą, zwiewną w kolorze młodych brzozowych liści. Zawsze marzyłam o takiej, a niedługo będzie mi potrzebna.

         Swoich bohaterów Teresa ułożyła w porządku alfabetycznym. Żeby było sprawiedliwie. Dziesięć dni pracy. Dziesięć równo zapisanych kartek. Zwinęła je w rulon, przewiązała czarną wstążką, zaniosła na cmentarz i wsunęła we wnękę między grobami. Tu jest wasze miejsce, powiedziała, ja zaczynam swoją opowieść. Swoje noce i dnie.

VI

         Zielona sukienka leżała doskonale. Była piękna i Teresie było w niej pięknie. Lodzia, Czarna i Myszka patrzyły zachwycone, jak szła chodnikiem w stronę miasta – leciutko, prawie nie dotykając ziemi. Tak chodzą szczęśliwi ludzie – szepnęła Myszka. Albo anioły.

         Pół roku później do mieszkania na drugim piętrze zastukał nieznajomy mężczyzna. Zmęczona twarz zdradzała wiek, ale oczy były młode, przenikliwe, bystre. Szukam Teresy – powiedział – mam dla niej prezent. Z kieszeni prochowca wyjął maleńką książeczkę w kolorze sepii. Wyglądała na bardzo starą. Proszę jej to dać. Uśmiechnął się i odszedł.

         Książeczka, którą przyniósł nieznajomy, zatytułowana „Twarze”, była zbiorem dziesięciu wierszy i fotografii XIX-wiecznego Kalisza. Mamy poetkę, powiedziała Czarna, uśmiechnęła się tajemniczo i zaczęła głośno czytać.

VII – Twarze

Adam Asnyk (1838-1897)

 

Idzie jesień, Adamie, rozkwitają astry,
chłód rozgościł się w polach i pomiędzy snami.
Znów coraz więcej nocy, dzień tak szybko gaśnie
jak nasze oczy – martwe, dalekie, niechciane.

 

Obojętność czy smutek, żal czy rezygnacja.
Co nas odbiera życiu, co wpisuje w motyw
wiecznej ucieczki. Przeszłość? A więc jednak wraca
i kusi obietnicą wiecznego powrotu.

 

Dychotomia, Adamie, to ona jest źródłem
wszystkich naszych rozdwojeń, wielowcieleń, lęków.
Jeszcze próbuję trafiać, lecz najczęściej w próżnię,
jeszcze próbuję wierzyć, lecz najczęściej tęsknię.

 

(„Astry” to tytuł wiersza, który Asnyk napisał po śmierci żony, Zofii z Kaczorowskich)

 

 

Natalia Awałow (1908-1976)

 

Rozpuść włosy, Natalio, już wjeżdża w ulicę
twój szarlatan, zaprzęgiem czarodziejskich koni.
Ze skrzypcami pod pachą i pełnym księżycem,
zawieszonym na szyi w srebrnym medalionie.

 

Ty będziesz go nosiła w puste, zimne noce,
kiedy znów dzień codzienny skończy się tak samo.
Ale to będzie później – dzisiaj w twoich oczach
odbijają się gwiazdy tańczące nad wami.

 

Niech ten powóz i stangret i ta noc jesienna,
księżyc, ubogi kuzyn, wplątany w promienie
przyjdą do ciebie wtedy, gdy będziesz już pewna,
co ocalić od pieśni, co od zapomnienia.

 

 

Adam Chodyński (1832-1902)

 

Myślę o tym, Adamie, czego nam zabrakło,
tobie, byś był szczęśliwy, mnie, by zechcieć przeżyć
w tym mieście (jakże teraz obcym i wyblakłym),
zimnym, kamiennym kręgu z ratuszową wieżą,

 

na którą patrzę co dzień. Piję mocną kawę
i wmyślam się w historię, i w miasto, i w ciebie.
Belle epoque – jeszcze wprawdzie została tu w nazwie,
ale co znaczy dzisiaj tego chyba nie wiem.

 

Spotkajmy się we wtorek na Grodzkiej, Adamie,
tuż przy cerkwi, niech głośno dźwięczą wszystkie dzwony
i barwne parasolki wirują nad nami,
i nenufary kwitną rajem utraconym.

 

(„Nenufary” to cykl wierszy, który Chodyński napisał po śmierci żony, Zofii z Rybarskich)

 

 

Maria Dąbrowska (1889-1965)

 

Zostanę z tobą, Mario, w twoich dniach i nocach
znajdę miejsce do życia, bo w swoich nie umiem,
chociaż patrzę uważnie, żeby nie przeoczyć
żadnej z twarzy, mijanych w przechodzącym tłumie.

 

Może w końcu ją spotkam (rozpoznam od razu)
w ulubionej kawiarni, od stu lat tej samej,
lub na spacerze w parku, czy na wernisażu
w galerii przy pomniku. dobrze znam jej plany.

 

Ja jestem stamtąd, Mario, nigdy nie przebyłam
drogi z wczoraj do dzisiaj, ciągle jeszcze chodzę
po tamtych mostach, placach, skwerach i ulicach
i tamte twarze mijam, w tamtej rzece brodzę.

 

 

Marianna Gałczyńska (1857-1930)

 

Znów widzę cię, Marianno, wyniosłą jak wieża,
strojną jak bazylika, w kapeluszu z piórem.
Spoglądasz na zegarek, zaraz potem wbiegasz
w uliczkę między bankiem i delegaturą.

 

Pozdrawiają serdecznie, witają z uśmiechem,
stary Tschinkel i Nussen, Czarnożył i Hammer,
każdy chce choćby słówko zamienić w pośpiechu
zapytać o kurs rubla, marki czy dolara.

 

Co kupić a co sprzedać, by na tym nie stracić
inwestować w papiery, w złoto, może w ziemię,
mają budować kolej, parcelują place…
Hoch heidechsburg, Marianno, czas wszystko odmieni.

 

(Marianna Gałczyńska, pierwowzór Michaliny Ostrzeńskiej z „Nocy i dni”. Kaliska działaczka i społeczniczka. Po zbombardowaniu  Kalisza w 1914 roku wyjechała z miasta i już do niego nie wróciła. Zmarła w Piasecznie)

 

 

Wanda Karczewska (1913-1995)

 

Jesteśmy razem, Wando, nic nie niepokoi
ani twojej samotni ani mojej ciemni.
Możemy siedzieć obok i milczeć we troje
ty, ja i on nad nami, właśnie się dopełnił.

 

Niech wyjdą wszystkie cienie z wszystkich naszych jaskiń,
podadzą sobie dłonie i tańczą na ścianie,
a my siedźmy w milczeniu i po prostu patrzmy,
na dziwny taniec śmierci albo życia taniec.

 

Bo nic tu nie jest pewne, może oprócz tego,
że dzień z nocą się złączy. Wtedy je spotkamy,
luźne ciała astralne krążące w eterze,
wtedy, Wando, spotkamy także siebie samych.

 

 

Maria Konopnicka (1842-1910)

 

Porozmawiajmy, Mario, noc to dobre miejsce
na pozbycie się siebie, aż do gołej twarzy.
Nie musimy udawać, że na swoje szczęście
pracujemy bez straty, cóż, dawne miraże

 

zmieniły się w demony, teraz tylko straszą
jego pijaną twarzą i kolejną próbą
dotknięcia. Znam to, Mario, więc mnie nie przepraszaj,
pozwólmy łzom, niech płyną, one nas nie gubią.

 

Ty wróciłaś na tarczy, ja się jeszcze uczę,
że świadomość zyskuję przed kolejnym murem.
Zawsze mogę zawrócić, mogę też bez sztuczek
przejść górą, z całą głową. Tylko daj mi sznurek.

 

 

Stefan Otwinowski (1910-1976)

 

Kamienica, Stefanie, stoi niezmieniona,
czasem zaglądam w okna, próbuję ustalić
coś więcej – zapis, zarys. obraz poruszony
też może być czytelny, jeśli wszystkie znaki

 

ułożą się już wcześniej. Nie szukać przypadku
w nagłym trzaśnięciu okna, w dziwnym zachowaniu
psa, który niespodziewanie wybiega na klatkę,
jak gdyby chciał zawrócić wszystkich do mieszkania.

 

Bywa, że zwierzę widzi coś więcej niż ludzie
bez uporczywej myśli, że życie to moment.
My za to przez ten moment możemy się łudzić,
że jesteśmy i wiemy gdzie, po której stronie.

 

(„Życie trwa cztery dni” – tytuł debiutanckiej powieści Stefana Otwinowskiego, w której opisuje swój pierwszy wyjazd do Poznania i nagłą śmierć ojca)

 

 

Melania Parczewska (1850-1920)

 

Co tam widzisz, Melanio? Tutaj stosy gazet,
stare meble: kredensy, komody i szafy,
stare lustra, kinkiety, lamperie, obrazy,
krynoliny, tiurniury z dawnych fotografii.

 

Tamte miejsca i ludzie z tamtego Kalisza,
huczne bale w resursie, kawiarnie, spacery.
Oglądam to już tylko na wyblakłych kliszach
lub słyszę w nostalgicznym szeleście papieru.

 

Zapisałaś to, siostro, zatrzymałaś wszystko,
teraz się tajemniczo uśmiechasz z portretu.
Wiesz – słowo jest tworzywem, sztuka, widowiskiem,
polityka – wielką, karkołomną hecą.

 

 

Halina Sutarzewicz (1909-1991)

 

Weź notatnik, Halino, spiszemy wspomnienia.
Zbyt wiele jest historii nieopowiedzianych,
zbyt wiele życiorysów, których nigdzie nie ma,
i trzeba je z milczenia przeprowadzić w pamięć.

 

Usłyszeć gwar dzielnicy, dzwonki synagogi
lub papierową rzekę na zawsze podziemną.
To jedna z głównych ulic. Często tędy chodzę
na lody cytrynowe. Może pójdziesz ze mną?

 

Dawna hala Szrajera całkiem nie ta sama,
widać miastu i światu potrzebne igrzyska.
Saro, Szmulu, Rachelo, jesteście tu z nami?
Ocalmy ich, Halino, ocalmy ich wszystkich.

 

VIII

         Dom czterech kobiet zachwycił nieznajomego poetę, pokochał jego cudowną atmosferę. Wiedział, że będzie tu wracał. Teresa opowiedziała mu miasto. Tamto miasto – cerkiew, synagogę, bale u cyklistów, kawiarnię w parku, stateczek kursujący po Prośnie, gubernatora Daragana i wielki świat, który powoli stawał się zaściankiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>